Tom Cruise - między foliarstwem a wiecznością. Ostatni król kina na głodzie adrenaliny
Tom Cruise w filmie Top Gun: Maverick dotyka kinowej nieśmiertelności. Całe życie aktora przypomina jednak inny lot – przez boski wymiar ułomnego człowieczeństwa.
Tom Cruise, czyli kto? Napędzany potworną mocą fajter, który w filmie Top Gun: Maverick zabiera nas w obłąkany lot w przestworza? Człowiek, którego New York Times nazywa "ostatnią prawdziwą gwiazdą kina"? Pierwszorzędny showman, pragnący dzięki X Muzie stać się nieśmiertelnym? Ryzykujący własnym życiem szaleniec, którego kaskaderskie popisy będą brzmieć echem w wieczności i dawać kolejnym pokoleniom widowisko najwyższej próby? Wymykający się biologicznym ograniczeniom samiec alfa, który odkrył tajemnicę niekończącej się młodości? A może negujący psychiatryczny dorobek naszej cywilizacji foliarz? Twarz Kościoła Scjentologicznego, zadająca psychiczny i fizyczny ból swoim współwyznawcom? Mężczyzna zmieniający kobiety jak rękawiczki? Ojciec mający poważne problemy z rodzicielstwem? Tyran zamazujący granicę między zawodowym profesjonalizmem a znęcaniem się nad osobami, z którymi pracuje? Nie mam dla Was jednoznacznych odpowiedzi; właściwie nie wiem nawet, czy takowe w ogóle istnieją. Książka podsumowująca żywot Cruise'a byłaby przedziwnym tworem, łączącym w sobie elementy hagiografii i dziennikarskiego śledztwa, demaskującego zupełnie realne machinacje aktora i odzierającego go z mitu, w którym przez ponad cztery dekady obecności na wielkim ekranie zdołał się zakonserwować. W żaden sposób nie zmienia to faktu, że Tom Cruise jest postacią z innego świata, w wielu tego sformułowania znaczeniach. Ten świat zdaje się coraz szybciej przemijać, zacierać w naszej pamięci do tego stopnia, że nie jesteśmy już w stanie rozróżnić prawdy od wyobrażenia. Bohater niniejszego tekstu wciąż jednak trwa. To żywy pomnik, nawet jeśli oblewany farbą i strącany z cokołu. Ekranowy Maverick wzleciał dziś ponad stratosferę; to już chyba rejon, który moglibyśmy nazwać boskim wymiarem ułomnego człowieczeństwa.
Osobisty ranking najlepszych filmów Toma Cruise'a
Gdy na Cruise'a patrzysz, masz dziwne wrażenie, że czas dla tego tytana X Muzy po prostu się zatrzymał. Choć za miesiąc dobije do sześćdziesiątki, jego twarz i ciało wciąż mogą uchodzić za obiekty pożądania wielu kobiet, a także wzbudzać zazdrość lub podziw czy generować homoerotyczne napięcia wśród reprezentantów płci męskiej. W rewelacyjnym Top Gun: Maverick, który w moim prywatnym rankingu – nie tylko z racji sentymentalnych uniesień – jest najważniejszym obok produkcji Mad Max: Na drodze gniewu blockbusterem XXI wieku, ów czas określony został jako "największy wróg" przygotowujących się do straceńczej misji pilotów. Dla Cruise'a jest jednak najprawdziwszym sprzymierzeńcem. I to nie tylko na płaszczyźnie biologicznej; im dłużej możemy obserwować wszystkie ekranowe eskapady aktora, tym częściej jawi się on nam jako jedyny w swoim rodzaju siewca kinowych mitów. Jeśli, jak wyraża to legendarny Tom "Iceman" Kazansky, "amerykańska marynarka potrzebuje Mavericka", to X Muza z całą pewnością potrzebuje Cruise'a. Mamy tu przecież do czynienia z bodajże ostatnim z przedstawicieli wymierającego gatunku gwiazd filmowych, które magnetyzują publiczność nie poprzez odgrywane postacie, a dzięki swojemu nazwisku. Gdy wybierasz się do kina na opowieści Marvela, to w żadnym wypadku nie po to, by popatrzeć wyłącznie na wygibasy Roberta Downeya Jr. czy Chrisa Hemswortha. Podążasz za franczyzą, bohaterem i złoczyńcą, opatulony ciepłym kocem marketingowych zaklęć i chcący raz jeszcze zanurzyć się w świecie, który starzeje się wraz z tobą. W tej perspektywie Cruise jest dinozaurem, reliktem przeszłości, wrogiem serialowego rozmieniania się na drobne i serwisów streamingowych, który nieustannie wierzy w moc sprawczą i magię wielkiego ekranu. W jego zawodowym DNA nie istnieją fragmenty kodu w choćby minimalnym stopniu podważające kinowe doświadczenie. Czysta perfekcja, dbałość o detale, praca nad samym sobą i kompanami z planu, rozbuchana do granic wytrzymałości promocja filmu i rozpieszczanie odbiorców za pomocą widowiska, które najpierw nas dociśnie w fotel, a później z niego wyrzuci w stronę nieboskłonu. Tom Cruise, król kina. Samozwańczy namiestnik wielkoekranowego imperium.
Relikt przeszłości w drodze na szczyt Burdż Chalify
Były kiedyś czasy, w których wielkie studia filmowe zamieniały premierę danej produkcji w monumentalne wydarzenie z pogranicza jawy i snu; pieniądze nie grały większej roli wtedy, gdy Disney w 2001 roku ciągnął przez pół Pacyfiku amerykański lotniskowiec, aby w ten sposób celebrować kinowy debiut Pearl Harbor. Dziś takie pokazy wydają się nie do pomyślenia – dystrybutorzy przeobrazili się w potężne korporacje, dla których najważniejszym aspektem działalności jest bilans finansowych zysków i strat. Ta kalkulacja trwa aż do momentu, w którym kontrakt z tobą podpisuje Cruise. 18 maja, tegoroczny Festiwal w Cannes, światowa premiera Mavericka. Zanim odtwórca tytułowej roli postawi stopę na czerwonym dywanie, na miejsce przywozi go kosztujący krocie helikopter, na którym wyryto nazwisko aktora. W końcu jest – piękniejszy niż życie, w gustownym garniturze i z nieodłącznym, wartym miliony monet uśmiechem pozdrawiającym rozemocjonowanych fanów. W ramach osobliwego rytuału inne gwiazdy produkcji dopiero do niego dołączają, jakby arcykapłan zapraszał resztę ekranowego duchowieństwa do celebracji. Tej, w której punkcie kulminacyjnym nadlatujące z oddali myśliwce ku uciesze zebranych pomalują niebo. Nie wiem, czy tego typu spektakle mają w zamierzeniu wychodzić naprzeciw narcystycznej osobowości Cruise'a czy zarzucanej mu wielokrotnie megalomanii. Jestem za to pewny, że aktor jak nikt inny w branży pojął, iż publika nieustannie pragnie igrzysk. Po zrzuceniu smokingu gwiazdor zamienia się przecież w paradującego w ubrudzonych łachmanach sztygara-akrobatę, który, narażając swoje życie, dostarczy widzowi każdy prawnie dozwolony popis kaskaderski, jaki ten mógł sobie wymarzyć. Bez pomocy dublera wspinał się więc na najwyższy budynek świata, Burdż Chalifę, przytulał do przelatującego nad angielskimi wsiami Airbusa czy zwisał z liczącego sobie przeszło 600 metrów wysokości klifu w Utah. Szaleniec? Być może, lecz w tym przypadku nieustanna pogoń za adrenaliną wydaje się mieć podłoże egzystencjalne.
"Cyborg" pokazuje platformom VOD środkowy palec
Nie istnieje inna droga do wzięcia się za bary z przemijaniem, na pohybel biologicznemu zegarowi, niż systematyczne udowadnianie sobie samemu, że nadal potrafi się pokonywać własne ograniczenia – te mentalne i te cielesne. Im Cruise jest starszy, tym częstsze w jego aktorskim modus operandi staje się balansowanie na krawędzi istnienia. Kolokwialne "wciąż mogę" wykrzywia czas i przestrzeń, z jednej strony dając ekranowemu Maverickowi jeszcze jeden kod na życiową nieśmiertelność, z drugiej oferując fanom stan ekstatycznego uniesienia. W tym przypływie adrenaliny zapominamy jednak o tym, że dla Cruise'a kaskaderskie szarże są nierozerwalnie połączone z jego wizją wykonywanego przez siebie zawodu. Mówimy tu koniec końców o aktorze, którego Will Smith nazwał kiedyś "cyborgiem"; bynajmniej nie dlatego, że dublerów ma on w głębokim poważaniu – powodem było kilkunastogodzinne tournée gwiazdora po mediach, zakończone wyczerpującą wizytą na czerwonym dywanie i zabawianiem gości uczestniczących w przyjęciu po premierze. Cruise jest niedoścignionym mistrzem sprzedawania spektakli ze swoim udziałem, ale czy mogło być inaczej, skoro zrealizowany na początku jego zawodowej drogi Top Gun z 1986 roku okazał się gigantycznym sukcesem finansowym, który pozwolił mu kreować karierę w dowolny sposób? Już w wieku 24 lat mógł wszystko; właściwie z tego faktu nadal skrzętnie korzysta, a to łajając nieprzestrzegających koronawirusowych zasad bezpieczeństwa członków ekipy kolejnej części Mission: Impossible, a to bez ogródek wyznając, że Maverick za żadne skarby świata nie trafiłby na VOD, de facto pokazując w kierunku platform streamingowych środowy palec (w dodatku przy oklaskach publiczności). Kilkanaście dni temu francuski dziennikarz, prywatnie wielki fan Cruise'a, Didier Allouch, zapytał swojego idola, po co to wszystko – ryzykowanie życiem na planie i ciągłe przesuwanie granicy doświadczeń. Odpowiedź aktora to prawdopodobnie kwintesencja jego podejścia do zawodu:
Cruise z roku 2022 ma jednak wszelkie prawo do tego, aby związane z branżą filmową sprawy nazywać po imieniu. W jego filmografii znajdziemy konstelację produkcji, które w ekspresowym tempie uzyskały status kultowych. Top Gun, Kolor pieniędzy, Rain Man, Koktajl, Urodzony 4 lipca, Szybki jak błyskawica, Ludzie honoru, Wywiad z wampirem, Mission: Impossible, Jerry Maguire, Oczy szeroko zamknięte, Magnolia, Vanilla Sky, Wojna światów, Na skraju jutra – od samego wymieniania można przeżyć zawrót głowy. Rzecz w tym, że bohater niniejszego tekstu nigdy nie dał się zaszufladkować w konkretnym segmencie kina; wszystkie swoje boxoffice'owe zamachy na portfele widzów przeplatał z eksperymentami na polu artystycznym i próbą przeobrażania ekranowego emploi. Prowadzili go najwięksi: Stanley Kubrick, Martin Scorsese, Paul Thomas Anderson, Steven Spielberg czy Ridley Scott. A przecież są jeszcze takie kwiatki jak pamiętne Jaja w tropikach, w których ukryty pod tonami charakteryzacji Cruise wcielił się w rolę toksycznego, otyłego i klnącego jak szewc producenta, dając najlepszy dowód na to, że niekiedy potrafi zdystansować się od swojej kariery. Nie mogę jednak wyzbyć się wrażenia, że wszelkie zmiany na zawodowej ścieżce aktora były podyktowane nie tylko poszukiwaniem nowych wyzwań, ale i tąpnięciami w jego prywatnym życiu. Mapowanie tego procesu to początek drugiej opowieści, z której wyłania się zupełnie inny Tom Cruise – ten, który nie spodoba się zapatrzonym w niego od lat fanom. Mitoman, wrzód na tyłku, narcyz, megaloman, toksyczna osobowość, foliarz, mściwy gość z przybierającym na sile kompleksem własnego ego.
Tom Cruise, bóg scjentologii
Thomas Cruise Mapother IV urodził się 3 lipca 1962 roku w rodzinie, która miała olbrzymi problem z wiązaniem końca z końcem. Ojciec późniejszej gwiazdy filmowej, z zawodu inżynier, raz po raz tracił pracę, przez co rodzice wraz z dziećmi wiedli żywot koczowników, nieustannie zmieniających miejsce zamieszkania. Młody Cruise padał ofiarą prześladujących go kolegów – tych, którzy wytykali mu niski wzrost i reagowali agresją na coraz bardziej narastającą w bohaterze niniejszego tekstu frustrację. Od tego pejzażu nędzy i rozpaczy Tom uwolnił się tuż po ukończeniu liceum, gdy ruszył po złote runo Hollywood; uwolnił do tego stopnia, że z umierającym po 10 latach na raka ojcem spotkał się już tylko raz, na łożu jego śmierci, później nazywał go w wywiadach "przemocowcem". Wydaje się jednak, że demony przeszłości nigdy na dobre nie opuściły Cruise'a – przynajmniej nie do momentu, w którym jego pierwsza żona, Mimi Rogers, wprowadziła go do świata scjentologów. Dla niewtajemniczonych: mówimy tu o ruchu religijnym, powołanym do życia w latach 50. XX wieku przez pisarza fantastyki naukowej, L. Rona Hubbarda, który powstał jako "alternatywa dla psychologii". Jej wyznawcy wierzą, że przed 75 milionami lat galaktyczny władca Xenu, zarządzający 76 przeludnionymi planetami, zabrał z nich miliardy istot i umieścił w ziemskich wulkanach, później skazując na męczarnie w trakcie wybuchu bomb wodorowych. W ten sposób zrodziły się thetany, radioaktywne dusze zmarłych, po dziś dzień pasożytujące na niczego nieświadomych ludziach i suflujące im najgorsze idee – z tworzeniem fałszywych religii na czele. Doktryna Kościoła Scjentologicznego z jednej strony opiera się na pseudonaukowych teoriach podważających dorobek psychologii i psychiatrii, z drugiej zaś na tzw. audytach, praktykach mających na celu poznanie najskrytszych tajemnic wyznawców, które później wykorzystywane są jako swoista forma dyscypliny. W 2018 roku aktorka Leah Remini wyjawiła, że Tom Cruise, uznawany przynajmniej przez niektórych scjentologów za istotę boską, miał osobiście brać udział w audytach, podczas których wymierzano uczestnikom cielesne kary. W dodatku aktor kilkanaście lat temu nazwał psychiatrię "pseudonauką", ganiąc również Brooke Shields za kurację antydepresantami w trakcie jej zmagań z depresją poporodową. Jeśli to nie wzorcowy przypadek foliarza, to nie wiem, jaki miałby on być.
Casting na żonę
Tajemnicą poliszynela jest to, że scjentologiczna wykładnia życia w walnym stopniu warunkowała przebieg miłosnych relacji Cruise'a. Nicole Kidman i Penélope Cruz miały za słabo angażować się w życie ruchu religijnego, a Sofía Vergara, oczarowana wysyłanymi przez aktora kwiatami i czekoladkami, jako zdeklarowana katoliczka odczuwała fobię przed współwyznawcami zalotnika. Najbardziej emblematyczny jest przypadek małżeństwa Cruise'a z Katie Holmes. Najpierw Oprah Winfrey pozwoliła gwiazdorowi skakać po kanapie w swoim programie i wyznawać miłość aktorce, a po kilku latach lider scjentologów, David Miscavige, uznał Holmes za "osobowość hamującą", z którą Cruise powinien zerwać wszelkie kontakty – do rozwodu doszło niedługo później. Jak donosił w 2018 roku In Touch, między 2012 a 2016 rokiem aktor przez ponad 1000 dni nie widział swojej córki, Suri. Na tym jednak wcale nie koniec. Według ujawnionych przez Vanity Fair rewelacji, w 2004 roku Miscavige miał zorganizować casting na nową żonę Cruise'a, który wygrała znana m.in. z serialu Homeland, Nazanin Boniadi. Aktorkę przedstawiono nawet potencjalnemu mężowi, lecz ten na jej zaloty pozostał niewzruszony; może dlatego, że – jak przedstawiono w raporcie VF – Boniadi gratulowała niedoszłemu partnerowi sukcesów "niezbyt entuzjastycznie" (później Brytyjka irańskiego pochodzenia, po opowiedzeniu tej historii znajomej, w ramach kary miała podobno czyścić toalety przy pomocy szczoteczki do zębów). Zarzuty w stronę Cruise'a pojawiają się w amerykańskich mediach stosunkowo często; przed 3 laty R Online donosiło, że Tom za wszelką cenę próbował odseparować dwójkę adoptowanych w trakcie małżeństwa z Kidman dzieci od ich matki, nie pozostawiając jej także żadnego wpływu na związki latorośli ze scjentologami. Cruise być może ma w sobie coś z ekranowego boga. W sferze prywatnej to bóstwo zaczyna mieć jednak paskudne oblicze.
Tom Cruise jako aktor z całą pewnością jest wybitnym reprezentantem swojego fachu. W perspektywie zupełnie ludzkiej daleko mu do miana pomnikowej postaci. Powstaje w tym miejscu pytanie: czy w odniesieniu do jakiegokolwiek znanego wam człowieka jesteście w stanie stworzyć jednolitą narrację i nakreślić krystaliczną, nieskazitelną osobowość? Celem tej refleksji nie jest próba wzbudzenia w was przekonania, że Cruise'owi powinniśmy wszystkie grzechy odpuścić. To przecież kwestia przyjętej perspektywy, (nie)rozgraniczenia sfery prywatnej i zawodowej. Jestem przekonany, że nadejdzie jednak dzień, w którym wszyscy puryści i wyznawcy X Muzy za bohaterem niniejszego tekstu zatęsknią. Jeśli ten zniknie z wielkiego ekranu na dobre, wraz z nim zgaśnie ostatnia gwiazda filmowa z prawdziwego zdarzenia. Nie sądzę, aby ten moment miał szybko nadejść. W genialnej scenie z nowego Top Gun kontradmirał Cain (Ed Harris) mówi przecież do protagonisty, że "jego gatunek jest skazany na wymarcie". "Być może, sir. Ale jeszcze nie dziś" – odpowiada Maverick. Komandor Pete Mitchell lata dziś naprawdę wysoko. Ryk silnika, Mach 10, "jeszcze jedno malutkie pchnięcie". Rzuć kamieniem, jeśli Tom Cruise nie zabrał cię właśnie krok bliżej nieśmiertelności.