Nie każdy serial fantasy musi być Grą o tron. Serio!
Twórcy wciąż chcą stworzyć następną Grę o tron i sami sobie podcinają sobie skrzydła. A naprawdę – w gatunku fantasy jest miejsce na o wiele większą różnorodność.
Gra o tron to niewątpliwie jeden z najbardziej przełomowych seriali telewizyjnych. Choć nigdy nie byłam fanką, bo i nie przepadam za low fantasy, w którym jest mniej elementów nadprzyrodzonych niż scen +18, to musiałabym być ślepa, by nie zauważyć, jakim fenomenem się stał. Przede wszystkim wydaje mi się, że właśnie dzięki temu tytułowi ludzie zaczęli traktować produkcje telewizyjne nieco poważniej. Szczególnie w przypadku pierwszych sezonów chwalono dopracowany scenariusz, genialne dialogi i skrupulatne budowanie dużego i interesującego świata, w którym każda intryga powoli się zazębiała. Po czasie należy także docenić, że bez kosmicznego budżetu, na który mogą pozwolić sobie niektóre współczesne tytuły, wyglądało to klimatycznie i wiarygodnie. Chciałabym położyć nacisk na pierwszą cechę, po wydaje mi się, że to coś, o czym obecnie zapomina wielu twórców – żadne pieniądze nie kupią wizji. Gra o tron miała na siebie pomysł, chciała opowiedzieć realistyczną, przyziemną i nierzadko „brudną” historię. I strona wizualna idealnie to oddawała, z powodzeniem przenosząc widzów do innego świata, w którym znikały kostiumy i scenografie, a ożywały postacie i królestwa.
Problem pojawił się później. W pewnym momencie wszyscy twórcy zaczęli odkrawać dla siebie kawałeczek tortu. I nawet gdy nie zostało po nim nawet jednego okruszka, wciąż cięli powietrze. Bo tak, Gra o tron stała się fenomenem i – mimo fatalnego w odbiorze ostatniego sezonu – wciąż odbija się echem w popkulturze. Jednak próby odtworzenia tego sukcesu są zazwyczaj skazane na sromotną porażkę.
Tak jak wspomniałam, Gra o tron to low fantasy. Niektórzy, tak jak ja, nie są fanami tego gatunku, a inni są w nim zakochani. Serial miał świadomość tego, czym jest, a także tego, do kogo jest skierowany. A to coś, czego brakuje współczesnym produkcjom. Oglądając kolejnych twórców, reklamujących swoje produkcje jako coś „idealnego dla fanów Gry o tron”, nie mogę powstrzymać chęci przewrócenia oczami. Dlaczego? Ponieważ większość z tych seriali nie ma nic wspólnego z ponurym i epickim uniwersum George'a R.R. Martina.
Najlepszym tego przykładem jest Awatar: Ostatni władca wiatru. Jestem ogromną fanką kreskówki Avatar: Legenda Aanga. Największym plusem serialu było to, że był w stanie opowiedzieć o ważnych i trudnych tematach, takich jak wojna, dojrzewanie i strata najbliższych, w niekrwawy sposób, odpowiedni także dla młodszych widzów. Oryginalna bajka była bardzo głęboka, ale w sposób, który przywodził na myśl raczej klasyki Disneya. Pamiętacie scenę z Mulan, w której świeżo upieczeni żołnierze śpiewają wesołą piosenkę, by za parę minut zobaczyć zgliszcza miasteczka, a wśród nich szmacianą lalkę? Nie pokazano wtedy samego zdarzenia, ale właśnie ten moment, tak mocno kontrastujący ze śmiechem, który towarzyszył widzom kilka minut wcześniej, dobitnie wyraził okrucieństwo wojny – ta zabawka należała jeszcze niedawno do jakiegoś dziecka. W podobny sposób Avatar: Legenda Aanga opowiadała o trudnych tematach. Na samym początku mamy scenę, w której główny bohater odkrywa, co stało się z nomadami powietrza. W kreskówce nie pokazano szczegółowo samej walki. Nie dlatego, że twórcy nie mieli takiej możliwości, tylko dlatego, że nie było takiej potrzeby. I to jest piękno tego tytułu.
Dlatego od razu zapaliła mi się czerwona lampka, gdy twórcy aktorskiej adaptacji Netflixa zaczęli reklamować produkcję jako coś „idealnego dla fanów Gry o tron”. Mówimy tutaj o dwóch różnych historiach i klimatach. Nie mówię, że nie można lubić obu tytułów, ale raczej nikt nie postawiłby ich obok siebie w kategorii „podobne”.
Te słowa wydają mi się przejawem braku zrozumienia materiału źródłowego. Oczywiście, że Avatar: Legenda Aanga był w dużej mierze skierowany do dzieci, ale nigdy nie zniechęcało to dorosłych, wręcz przeciwnie. Aktorska adaptacja nigdy nie „musiała” być realistyczna i dojrzała w znaczeniu "bardziej brutalna i poważna". Nie rozumiem próby przyciągnięcia w ten sposób fanów Gry o tron, którzy zapewne słyszeli taką obietnicę już milion razy i doskonale wiedzą, że tworzenie seriali nie jest jak gotowanie – nie wystarczy odtworzyć przepisu. Szczególnie że historia Aanga nijak ma się do Gry o tron. Naprawdę trudno mi sobie wyobrazić, w jaki sposób projekty te miałyby być do siebie podobne, chyba że ktoś mocno zmrużyłby oczy i pomylił smoka Daenerys z Appą.
Gdy showrunner zapowiedział w rozmowie z Entertainment Weekly, że w aktorskiej adaptacji zobaczymy między innymi atak Narodu Ognia na Południową Świątynię Powietrza, którego – tak jak wspomniałam wcześniej – nie pokazano szczegółowo w kreskówce, moje nadzieje w związku z tym tytułem zgasły. Choć jestem wielką fanką Aanga, promocja sprawiła, że ostatecznie nie obejrzałam serialu Netflixa.
Przykład Awatara: Ostatniego władcy wiatru jest mi najbliższy, więc to na jego przykładzie postanowiłam opisać problem. Szczególnie że w tym przypadku showrunner otwarcie przyznał się do próby przypodobania się fanom Gry o tron. Jednak było tego więcej. I nawet gdy twórcy obiecują, że nie próbują być następną Grą o tron, jak w przypadku Wiedźmina czy Koła czasu, Westeros przykleja się do nich, jak guma do podeszwy. Niemal za każdym razem, gdy ma zadebiutować nowy serial fantasy, niezależnie od materiału źródłowego, twórcy na siłę pragną stworzyć coś wyjątkowo realistycznego i mrocznego. Coś, co ma przypominać adaptację twórczości George'a R.R. Martina. Zwykle jednak to, co idealnie pasowało do ekranowego Westeros – nagość, brutalność, intrygi polityczne – nijak ma się do innych światów fantasy.
Spójrzmy chociażby na uniwersum J.R.R. Tolkiena, które jest na przeciwnym biegunie od Gry o tron. Śródziemie ma bardzo jasny podział na dobro i zło. Żyje w nim mnóstwo prawych postaci, którym fani mogą zaufać w stu procentach. Jest to najbardziej tradycyjne fantasy, jakie może istnieć – ze wszystkimi kliszami tego gatunku, ale w tym tkwi jego piękno. I chociaż Martin był ogromnym fanem Tolkiena, uważał jego uniwersum za zbyt wyidealizowane. Dlatego w Westeros rządzą pragnienia, zdrada i brzydka strona ludzkiej natury, a Śródziemie pozostaje czyste i mistyczne. Nie da się ukryć, że oba tytuły są niezwykle popularne i stały się szalenie ważną częścią popkultury. Martin inspirował się Tolkienem, ale nie próbował go skopiować i stworzył swój świat.
Te dwa uniwersa kocha się za zupełnie inne rzeczy (może poza mocnym akcentem na budowanie świata) i w tym tkwi cały ich czar. To coś, co – mam wrażenie – serialowi showrunnerzy zupełnie nie rozumieją. Desperacko trzymają się Gry o tron, ponieważ nie było drugiego takiego serialu fantasy, który tak by się wybił. I choć po części to zrozumiałe, to równocześnie sami sobie podcinają skrzydła, więc nie mają jak polecieć. Gdyby chociaż przy próbie odtworzenia tego fenomenu wybierali dzieła, które chociaż minimalnie przypominają martinowski styl, nie byłoby tak źle. Ale zwykle biorą się za coś zupełnie innego i dziwią się, że fani wyczuwają ten brak autentyczności. Spójrzmy na Pierścienie władzy, które z jakiegoś powodu nieudolnie próbują wpleść do fabuły bardzo nietolkienowskie intrygi polityczne. Nawet Ród smoka panicznie boi się odciąć pępowinę, zostawiając Taniec smoków na drugim planie, by znaleźć miejsce na nawiązania do swojego odnoszącego większe sukcesy starszego brata.
Jakakolwiek oryginalność jest duszona w zarodku w pogoni za sukcesem Gry o tron. Niby dostajemy coraz więcej seriali fantasy, ale wiele z nich wygląda tak samo. „Mroczne” zaczęło oznaczać „lepsze”, przez co nawet czarodziejki Winx musiały porzucić swój kolorowy styl w aktorskiej adaptacji. A gdy produkcja nie wstydzi się swojego materiału źródłowego, wychodzi coś pięknego w stylu Fallouta, który zachował swój groteskowy, kiczowaty, okraszony czarnym humorem klimat, rodem z ostatnich gier.