W obronie Prometeusza i Obcy: Przymierze. Gdzie Ridley Scott popełnił błąd?
Gdy wszyscy czekają na Obcy: Romulus, ja postanowiłem wrócić do Obcy: Przymierze i Prometeusza. To wcale nie takie złe filmy, jak się je maluje. Popełniono przy nich jednak jeden, poważny błąd.
Obcy - 8. pasażer Nostromo w reżyserii Ridleya Scotta z 1979 roku był niczym facehugger – wskoczył na twarz każdego, kto obejrzał film i zapłodnił go miłością do marki. Początki, jak to zwykle bywa, były słodkie. Pierwsze dwie części z tego wyjątkowego, dusznego, trzymającego w napięciu świata przypominały idealnie wyprowadzoną kombinację bokserską, która – zamiast przynieść ból i cierpienie (to stało się dopiero później) – trafiła prosto w serce. Z jednej strony trzymający w napięciu, kosmiczny horror z niewielkim budżetem i potworem czyhającym w mroku. A z drugiej rozwałka z większą kasą, która została świetnie nakręcona.
Seria Obcy miała swoje wzloty i upadki. Dwa ostatnie filmy z tej serii spotkały się z krytyką i niewielkim zainteresowaniem. Fani zarzucali twórcy, że rzucił własne dziecko ksenomorfowi na pożarcie. Chciałbym jednak stanąć w obronie tych filmów. Zanim do tego dojdę, opowiem Wam, na czym w ogóle polega fenomen marki.
Jaki jest najlepszy ekranowy ksenomorf?
Sic parvis magna
Cytat, który na pewno kojarzy każdy fan Uncharted, oznacza: "Skromne wielkiego początki". I można to powiedzieć o omawianej w tym artykule serii. To, co się z nią stało, to istny cud – niemal złapanie pioruna w butelkę. Nie zapominajmy – Obcy z 1979 roku to nie tylko pierwszy film w serii, ale też pierwszy film w karierze Ridleya Scotta. Obecnie brzmi to wręcz nieprawdopodobnie! Człowiek, który siedział na stołku reżysera przy tylu znakomitych, legendarnych wręcz produkcjach, zaczynał tak skromnie. Co więcej – mimo ogromnego sukcesu pierwszej odsłony z ksenomorfem – Hollywood było dla niego bezlitosne. Nie tylko nie zaproszono go do stworzenia kolejnej części, ale też nie proszono o rady. Uznano, że marka należy do studia i tyle. Oczywiście z początku można to było uznać za świetną decyzję, wszak James Cameron stworzył dzieło nie gorsze, a zdaniem wielu lepsze. Problemy zaczęły się dopiero później. Ale nie o nich teraz.
Pierwszy Obcy kosztował zaledwie 11 milionów dolarów. Dla porównania: Mecenas She-Hulk kosztowała 225 milionów dolarów! Aż robi się człowiekowi niedobrze i ma się ochotę pluć kwasem lub... zostać oplutym. Jasne, trzeba wziąć pod uwagę, że teraz wartość pieniądza i ceny rynkowe się zmieniły, ale i tak robi to wrażenie.
To zabawne, że Ridley Scott i James Cameron zaczynali w bardzo podobny sposób. Terminator również powstał przy absurdalnie niskim budżecie i dopiero druga część pozwoliła na rozwinięcie skrzydeł. W tej budżetowej skromności był jednak pewien urok. Trzeba się było wysilić! W pierwszej części widać ogromny wysiłek, pracę i pasję włożoną w stworzenie nie tylko niesamowitego świata, ale też legendarnego stwora, jednego z najbardziej ikonicznych w historii kina. Ridley Scott udowodnił, że filmy science fiction to nie tylko walki na kolorowe, podłużne żarówki, ale też trzymający w napięciu horror.
W kosmosie nikt nie usłyszy twojego krzyku
Można powiedzieć, że w Obcym zagrało wszystko. Scenografia była niesamowita, a jej retrofuturystyczny styl jest nawet współcześnie wyznacznikiem jakości. Ksenomorf prezentował się niezwykle dobrze. To była bestia wyjęta z nocnych koszmarów, która została zaprojektowana z pieczołowitością godną renesansowych mistrzów.
Ridley Scott stworzył horror, który trzymał w napięciu od samego początku do końca. W iście mistrzowski sposób ukrywał potwora. Bestia biegała po statku kosmicznym jak pies, który dawno nie wyszedł na spacer. Atmosferę grozy dopełniała ciasna, zamknięta i duszna przestrzeń. Scenografia była niesamowita. Dało się poczuć, że jest się na statku kosmicznym, a zagrożenie czyha za rogiem. A może w każdej ścianie? Szybie wentylacyjnym? To, że nikt nie wiedział, czym w zasadzie jest ksenomorf, było kolejnym wielkim plusem. Co ta bestia potrafi, a czego nie? Jak z nią walczyć? Da się ją zabić? To, co odróżniało obcego od takiego wampira lub wilkołaka, to fakt, że był to potwór zupełnie nowy, nieznany publiczności. Nie wiadomo było, czego się po nim spodziewać. Był diabelnie szybki, inteligentny i potrafił się ukrywać lepiej od człowieka. Był idealnym zabójcą. Nie można też zapomnieć o kultowym tekście: "W kosmosie nikt nie usłyszy twojego krzyku." To tak proste hasło, a tak działające na wyobraźnię. Tym bardziej że rok wcześniej premierę miało Halloween. Tam zabójca również był nieznajomym – krył się i skrupulatnie mordował kolejne osoby. Jednak nie dało się oprzeć wrażeniu, że... Po prostu wystarczyłoby wyjechać. W końcu co miałby zrobić Michael? Wejść na pokład samolotu? Przejść przez ocean? Zamknięcie na stacji kosmicznej w ogromnym kosmosie to wizja, która do dziś mrozi krew w żyłach.
James Cameron w kontynuacji nieco to zmienił. Wojowniczy ksenomorf różnił się od tego, którego publiczność poznała w jedynce. Było ich też znacznie więcej. Cameron miał zupełnie inne podejście do serii. I bardzo dobrze. Ta różnorodność sprawiła, że do dziś fani się kłócą o to, który z tych filmów jest lepszy. Moim zdaniem każdy z nich jest doskonały w tym, czym chciał być.
Prometeusz to nie jest zły film...
Teraz możemy przejść do głównego tematu. Obcy 3 i Obcy: Przebudzenie to potworki, które zasługiwałyby na osobny tekst przez samo zakulisowe zamieszanie. Ich jakość jest dyskusyjna, a po nich nastąpiło długie rozstanie marki z wielkim ekranem.
Aż do 2012 roku! To wtedy zadebiutował Prometeusz. Ridley Scott wrócił za stery i miał pożeglować z serią na nowe, nieznane wody. Miał to być prequel Obcego, który rozbudowałby świat. Sam tytuł już mówił wiele. W tej produkcji poznaliśmy tajemniczych Inżynierów, czyli kosmiczną rasę, która stworzyła ludzkość. To był ciekawy punkt wyjścia. Historia nie próbowała usilnie powiązać nowej produkcji z morderczymi ksenomorfami. Te przewijały się w tle i uważni fani wyłapali nawiązania. Szczególnie pod postacią Space Jockeya, którego genezę w końcu poznaliśmy. Prometeusz jednak nie był filmem o obcym. To moim zdaniem jego spora zaleta. Ridley Scott miał wiele odwagi, żeby stworzyć po latach dzieło, które nie wprowadziło ikonicznego ksenomorfa. Prometeusz stał na własnych nogach. Był to film pełen głupotek (scena "ucieczki" przed spadającym statkiem zapisała się już w historii popkultury), ale miał przy tym masę ciekawych, filozoficznych konceptów. Może niektóre z nich były wydumane lub po prostu zbyt nudne dla publiczności, która oczekiwała krwi, potworów i ekscytacji. Ridley Scott chciał zawrzeć w nim rozważania na temat ludzkości. Nie tylko przeszłości i tego, jak doszło do powstania naszej rasy, ale też przyszłości. David to jedna z najbardziej fascynujących postaci w marce. Był dowodem na to, jak ludzie zbliżyli się do Boga. Świetna jest scena początkowa, gdzie widzimy go opiekującego się statkiem. Gra w kosza, ogląda filmy i układa sobie fryzurę, jak jeden z bohaterów oglądanej produkcji. Michael Fassbender w tej roli wypada świetnie. Jest idealnie ludzko-nieludzki.
Posthumanistyczne rozważania reżysera i chęć konfrontacji z naszą potrzebą tworzenia i kontrolowania wszystkiego dookoła, bycia swoistymi panami wszechświata, to bardzo ciekawa oś fabularna. Cała rasa Inżynierów od chwili wprowadzenia stała się intrygująca. Nowa, inna. Dlaczego stworzyli ludzkość? Po co im ta czarna maź? Dlaczego później nie spotkano ich w filmach o obcym? Seansowi towarzyszyło poczucie uczestniczenia w galaktycznej intrydze, której skutkiem mogłoby być rozwiązanie tajemnicy istnienia, nie tylko ludzkości, ale też Inżynierów, bo ich też ktoś musiał stworzyć. To samo z ksenomorfami. To była przygoda. Nowa, niebezpieczna planeta do eksplorowania i różnorodna załoga, której postaci może nie były na tyle rozwinięte, by pisać o nich eseje psychologiczne, ale były konkretne i dobrze odgrywały swoją rolę. Oczywiście nie ustrzeżono się przed paroma niezrozumiałymi decyzjami, jak ta o zdjęciu hełmów na obcej planecie czy dotykania wszystkiego, co się napatoczy po drodze. Po części to rozumiem, bo jak widzę kota na ulicy, to też muszę go pogłaskać, ale gdyby ten kot był na obcej planecie i dziwnie na mnie syczał, to raczej bym sobie odpuścił.
Oczekiwania fanów a podejście Ridleya Scotta do tej produkcji nie mogły być od siebie dalsze. Jedni oczekiwali powrotu do korzeni, ksenomorfa na wielkim ekranie lub jego genezy. Z kolei pan Scott wolał snuć własne rozważania filozoficzne o genezie ludzkiej rasy i jej przyszłości w obliczu rozwoju cybernetyki oraz sztucznej inteligencji. A wszystko to przy ogromnym budżecie. Pieniądze się przydały, bo Prometeusz to do dziś istne wizualne cudeńko, które przyćmiewa wiele współczesnych produkcji.
...ale Przymierze już tak (i to tylko kolejna jego zaleta)
Obcy: Przymierze, czyli kontynuacja Prometeusza z 2017 roku, ma wiele minusów, ale największy z nich to fakt, że Ridley się ugiął. Narzekań w sieci po premierze Prometeusza nie brakowało. Fani wieszali psy na reżyserze i obwieścili jego koniec. W kinach brakowało dobrych kosmicznych horrorów. Predator w tamtym momencie nie gościł na wielkim ekranie – miał to zrobić dopiero rok później i skończyć gorzej od kolonistów ze statku Przymierze.
Który ksenomorf jest najsilniejszy?
Przymierze to bałagan. Scenariusz prezentuje się gorzej od pomieszczenia 4x4, w którym zamknięto ksenomorfa ze wścieklizną. Wątki rozpoczęte w Prometeuszu zostały porzucone. Główna bohaterka tamtego filmu zamordowana poza ekranem. Na planecie Inżynierów, która miała być istotnym wątkiem kontynuacji, spędziliśmy kilka minut – i to jedynie w retrospekcji. Wszystkie rozważania filozoficzne i natury moralnej wystrzelono w próżnię, a do centrum powrócił ksenomorf. A raczej protomorf. To właśnie tutaj poznaliśmy genezę ksenomorfa, która jest absurdalna i pozbawiona jakiegokolwiek klimatu. Niestety wpływa też na postrzeganie poprzednich filmów, bo okazuje się, że ta mistyczna, śmiertelnie niebezpieczna istota to po prostu eksperymentalny wybryk szurniętego androida. Aura tajemnicy wokół oryginalnego ksenomorfa była tym, co świetnie działało. Nie było wiadomo, skąd się wzięły, czego chciały. Dostawaliśmy tylko szczątkowe podpowiedzi. Moim zdaniem tak powinno zostać.
Mimo tego David bardzo mi się podobał. I to, że jest androidem, a zatem dziełem ludzi, który podobnie do nich chce stworzyć coś wyjątkowego, nowego. Urzekła mnie jego relacja z Walterem, a zatem następcą, który jest gorzej rozwinięty, bo David był zbyt ludzki. Michael Fassbender cudownie odgrywał wszystkie dziwne sceny z podtekstem erotycznym względem samego siebie. Dźwigał na barkach cały film. To jego zabawa z rolą ratowała tę produkcję.
Znalazłem jednak sposób na to, żeby czerpać frajdę z seansu. To bardzo proste i chętnie się tym z Wami podzielę. Wystarczy potraktować to jak horror klasy B. Albo może Z! To nie tylko marna kontynuacja, słaby film o obcym i beznadziejny horror, ale też doskonała zabawa, gdy zda się już z tego wszystkiego sprawę. Oglądanie kolejnych głupot i nielogiczności na ekranie zaczyna sprawiać radość. Wystarczy zagrać w grę, w której razem ze znajomymi wyłapujecie – w stylu Leonarda DiCaprio wskazującego palcem w Pewnego razu... w Hollywood – kto znajdzie więcej kretynizmów. A tych jest sporo, wierzcie mi.
Jeden błąd, który pogrzebał markę na 7 lat
W przypadku obu tych filmów popełniono jeden poważny błąd. Ridley Scott nie wiedział, czego chce. Prometeusz różnił się od Obcego. Dla rzeszy fanów różnił się zbyt mocno. Stał na własnych nogach i okazjonalnie puszczał oczko. Jego rozważania były ewidentnie tym, co interesowało reżysera. Miał apetyt na eksplorowanie świata, który przedstawił publiczności już w 1979 roku, ale ugiął się pod naporem fanów. Chciał im dać coś, co już znali. Nie chciał kolejnej porażki pokroju Prometeusza. To był paradoksalnie największy błąd.
Prometeusz potrzebował własnej publiki. To nie tak, że nie było fanów Obcego, którzy polubili ten film, bo było ich wielu i widać to na rozmaitych forach internetowych. Problem w tym, że Ridley Scott nie potraktował produkcji z 2012 roku jako swoistego sita, które mogłoby zbudować nową grupę odbiorców. Jestem pewien, że pełnoprawna kontynuacja Prometeusza zostałaby już lepiej przyjęta, bo publiczność wiedziała tym razem, czego się spodziewać. Zamiast tego Scott porzucił plany i niemal zakończył żywot całej marki. Aż do teraz!
Dlaczego czekam na Obcy: Romulus?
Ktoś może odnieść mylne wrażenie, że jestem fanatykiem Prometeusza, zakochanym w wydumanych konceptach i niepotrafiącym się bawić, bo do czerpania radości z krwawej jatki Przymierza jest mi potrzebne podejście jak do Rekinado. W rzeczywistości jednak kocham dwa pierwsze, oryginalne filmy. Nie mogę się doczekać tego, co Fede Alvarez zrobi w swojej nadchodzącej produkcji. Uważam, że skoro Ridley Scott porzucił plany na rozwijanie Prometeusza, to najlepszym rozwiązaniem w takiej sytuacji jest pójście drogą, którą idzie studio, a zatem danie fanom tego, czego chcą. I to w pełni. Przymierze było marną imitacją i próbą połączenia dwóch różnych światów, która nikogo nie usatysfakcjonowała – ani fanów Prometeusza, ani fanów Przymierza. Obcy: Romulus zapowiada się na produkcję, która jest koherentna i od samego początku definiowana jako powrót do korzeni. Predator: Prey udowodnił, że możliwe jest przywrócenie marki do świetności nawet po wielu latach słabych lub przeciętnych odsłon.
Wierzę, że decyzja o stworzeniu kolejnego horroru to przepis na sukces. W dodatku w pewien sposób powtarza się historia, bo Obcy: Romulus nie ma jakiegoś rozdmuchanego budżetu – ten wynosi około 70 milionów. Dla porównania: Przymierze kosztowało około 90–110 milionów. Spora różnica. A jak wiadomo, ograniczenia finansowe zmuszają do kreatywności. Cieszy mnie też, że reżyser czerpał inspiracje z najlepszej gry z tego uniwersum, czyli Obcy: Izolacja. Ta fabuła to moim zdaniem samograj kinowy.
Teraz pozostało tylko czekać i liczyć na to, że w trakcie seansu serce wyskoczy nam z radości podobnie do chestburstera.