Olgierd Łukaszewicz w filmie Jak pies z kotem wcielił się w postać Andrzeja, który poważnie zachorował. Nowy film Janusza Kondratiuka, to powrót nie tylko do jego osobistych przeżyć, ale też niezwykle mądra i pouczająca historia.
Podczas 43. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni miałem okazję porozmawiać z Olgierd Lukaszewicz i poruszyć nie tylko kwestię wcielania się w postać Andrzeja Kondratiuka, ale także o terapeutyczny wymiar filmu Jak pies z kotem.
Michał Kujawiński: Jak pies z kotem opowiada historię opartą na faktach. Ma ona jakiś terapeutyczny wymiar dla Janusza Kondratiuka?
Olgierd Łukaszewicz: Nie umiem powiedzieć, jaki zabieg na sobie wykonał reżyser Janusz Kondratiuk, opowiadając własną historię, co w niej jest wymyślonego, co w niej jest prawdziwego. Ja byłem tylko narzędziem tej historii. Dla aktora spotkanie z reżyserem i usłyszenie: "To ty masz być moim bratem", jest jak uderzeniem obuchem w łeb, bo to strasznie wiąże i wydawało się też, że krępuje. Na początku wcale nie chciałem grać, nawet po przeczytaniu scenariusza. Ale reżyser nalegał, były też próbne zdjęcia. Nadal pozostał przekonany, że to mam być ja, więc to dla aktora jest radość, bo otwiera się jakaś możliwość. Zgodził się z tym, że postać, którą kreuje, jest też postacią wymyśloną. Czyli według tych kryteriów, które daje nam scenariusz i według tego, co podaje moja fantazja, będzie do zagrania. Fantazją też nie musiałem za wiele się wykazywać, bo jednak mamy do czynienia z postacią sparaliżowaną.
Ucieszyło mnie natomiast to, że teksty były już nie do podważenia i poprawiania na planie. To też jest zasługa scenarzysty, który pomagał ułożyć Januszowi to, co on spisał, co naprawdę było treścią rozmów z jego odchodzącym bratem.
Czyli w samej roli trudnością nie była sama choroba, ale też wymiar przeszłości?
Aktor musi grać charakter. Musi być wyraźnym charakterem, żeby to się mieściło w strukturze scenariusza i dramaturgii. To, co pozostało, to na pewno ułożenie ciała, które było korygowane zarówno przeze mnie, po konsultacji z neurologiem, jak i przez samego reżysera, który czasami mówił: ta ręka była ułożona tak, ta noga była ułożona tak. Co mnie zaskoczyło, że w tym paraliżu Andrzej mógł swobodnie mówić. Młody chłopiec, Mateusz, pokazał mi nagranie z komórki i mogłem zobaczyć, jak mówił Andrzej. Zatem jeśli chodzi o artykulacje i dźwięk, to było zupełnie normalnie.
To był jeden ze sposobów na wykreowanie swojej roli? Oglądanie materiałów z komórki i rozmowa z najbliższymi?
Tak, aktor szuka takich wzorów do naśladowania. Dla mnie ważne były odkrycia, które pokazywały się dopiero w trakcie pracy, a wynikają z mentalności. Nazywam ją mentalnością "kresową". Jestem na to wrażliwy, ojciec mój pochodzi z kresów Wileńskich. To daje pewną formę używania języka. Inaczej jest na Śląsku, inaczej w Warszawie i dało się to wysłuchać. Ten sposób maskowania się w tekście, podpuszczania drugiej strony lub wyrażanie tego, co jest liryzmem wprost. No i także humor.
No własnie, humor. Podczas seansu publiczność niejednokrotnie głośno się śmiała i często towarzyszył jej dobry nastrój, mimo faktu, że przecież jest to dość przykra historia.
Powiem panu, że i ja się śmiałem, kiedy czytałem scenariusz. Ale kiedy zobaczyłem pierwszą wersję, to byłem przestraszony, że ten humor znika. Był on przecież świadomym komponentem, założeniem. To wskazuje na zabieg autoterapii, którą zastosował reżyser wobec siebie i wiem, że był wzruszony niejednokrotnie wokół realizacji filmu. Kręciliśmy to w ich domu, więc było to rodzajem rekonstrukcji zdarzeń. Zostaliśmy niejako przyjęci w krąg rodziny z Więckiewiczem.
Jak układała się pana współpraca z Robertem Więckiewiczem? Od razu złapaliście wspólny język czy dochodziło do braterskich spięć?
Ja niezwykle cenię pana Więckiewicza. Przez lata mogłem obserwować jego dokonania, więc miałem olbrzymią radość, że mogłem się z nim zetknąć na planie. Jak to się mówi, jak rasowi aktorzy weszliśmy na swój ring, do swoich narożników. Nikt się nikomu nie wtykał w konstruowanie postaci i przebiegało to w przyjemnej atmosferze. Dokładnie rozumiałem, co ma na myśli mój partner, on rozumiał, co ja miałem na myśli.
Chciałbym zapytać o scenę z niedźwiedziem i przepaścią, które - sądząc po reakcjach widowni - zrobiły spore wrażenie w kinie.
Przepaść to jest tzw. Green Box, czyli efekt komputerowy. Natomiast niedźwiedź był rzeczywiście na planie, ale w naszych wspólnych ujęciach była to sama głowa niedźwiedzia. Byłem tego dnia na planie, kiedy niedźwiadek został przywieziony. Był chyba z jakiegoś czeskiego cyrku.
Poruszmy temat relacji pomiędzy braćmi. Janusz mógł czuć się odrzucony przez Andrzeja, ale w momencie jego trudnej sytuacji wyciągnął do niego rękę. To wynikało z więzi czy samego faktu bycia rodziną?
Janusz prosił, abym był tyranem dla filmowego Janusza. Tak odczuwał tę relację. Jednak ego Andrzeja było tak wybujałe, że dominował, co nie zawsze było miłe dla Janusza. Są to trudne porachunki braterskie, ale myślę jednak, że film jest hołdem dla brata i dowodem miłości. A dowodem poświęcenia jest także to, że wziął go do siebie i teraz zajmuje się też Igą Cembrzyńską.
W filmie widzimy wiele nawiązań do produkcji Andrzeja i Janusza Kondratiuków. Czy wracał pan do ich twórczości przed pracą nad filmem?
Obejrzałem przed pracą nad filmem prawie wszystkie filmy obu braci. Chciałem zrozumieć, jaka jest różnica w podejściu do aktorów, czego sami szukają. W filmie mamy cytaty z twórczości Andrzeja lub zapożyczenia; jeśli długo obserwujemy drzewa, to są metody, które stosował w swoich filmach Andrzej. Potrafił długo oglądać chmury, zwracać szczególną uwagę na coś, medytacja poprzez delektowanie się szczegółami. Tutaj są takie świadome sposoby.