Pokolenie Z ogląda klasyk kina science fiction z 1968 roku. Było warto?
Cofnijmy się do czasów, gdy storytelling nie opierał się na CGI i scenach, które można potem wyciąć do viralowego tiktoka – obejrzyjmy Planetę małp z 1968 roku.
Planeta małp z 1968 roku to film wizjonerski, niepokojąco aktualny, z charakteryzacją wyprzedzającą swoją epokę i ścieżką dźwiękową, która urozmaicała nawet długi spacer po pustyni. W świecie streamingu, krótkich form i algorytmów podpowiadających, co obejrzeć, klasyczne kino często przegrywa z nowościami w 4K. Dla wielu osób z pokolenia Z dzieła sprzed lat 2000. są jak relikt epoki, z którym nie mają emocjonalnej więzi. Trudno się dziwić: tempo jest wolniejsze, dialogi teatralne, efekty specjalne... cóż, większość kojarzy pierwszą część Godzilli. A jednak są takie tytuły, które wciąż potrafią zaskoczyć, wzruszyć, a nawet przewyższyć niejedną współczesną superprodukcję.
Jak doszło do powstania filmu?
Film powstał na bazie francuskiej powieści science fiction Pierre’a Boulle’a z 1963 roku, jednak adaptacja nie była wiernym przeniesieniem książki na ekran. Pierwowzór jest lżejszy i ma bardziej satyryczny ton, z komentarzem społecznym o ludzkim zachowaniu, podejściu do życia czy konsumpcjonizmie. Za to film to mroczny dramat, apokaliptyczna wizja z przesłaniem antywojennym.
Wielkie produkcje rzadko powstają przypadkiem. Za Planetą małp stały dwie postacie, bez których film najprawdopodobniej nigdy nie ujrzałby światła dziennego. Reżyserem był Franklin J. Schaffner (twórca Ten najlepszy czy Patton), któremu Planeta małp otworzyła drzwi do większej kariery. Schaffner wiedział, jak kręcić długie i powolne sceny, tak żeby się nie nudziły, a budowały napięcie. W świecie dominacji małp i pokazania ludzi jako niewolników łatwo było o przesadzenie z absurdem. Reżyserowi zależało, żeby stworzyć filozoficzną, pełną napięcia produkcję, która pokaże nasz świat z krzywym zwierciadle, a równocześnie będzie rozrywką. Czy mu się do udało? Film jest uznawany za jeden z klasyków gatunku, więc raczej tak. Ale warto ocenić ten aspekt samemu.
Jeszcze ważniejszy dla realizacji dzieła był jego producent – Richard D. Zanuck, ówczesny szef 20th Century Fox, który uwierzył w ten projekt, gdy inni stanowczo odmawiali. W czasach zimnej wojny i rozpoczęcia eksploracji kosmosu, słyszysz o gadających małpach i ludziach walczących o przetrwanie – nie brzmi to jak poważna produkcja. Ale Zanuck jednak zaryzykował i zrozumiał, że gatunek science fiction to nie tylko kosmiczne strzelanki i lasery, ale również narzędzie, które może nieść za sobą idee z przesłaniem o sprawach społecznych. Dzięki niemu film dostał budżet, scenariusz doczekał się poprawek, a do projektu zaangażowano poważnych aktorów, takich jak Charlton Heston, Roddy McDowall (Cornelius) czy Kim Hunter (Dr Zira).
To właśnie ten duet pchnął statek kosmiczny na właściwy tor. Film stał się klasykiem, który przetrwał dekady i dał początek całej franczyzie.

Planeta małp: lustro dla ludzkości
Film opowiada historię grupy astronautów pod wodzą George'a Taylora (Charlton Heston), którzy rozbijają się na dziwnej, pozornie odległej planecie, gdzie rządzą cywilizowane małpy. Homo sapiens zostali zredukowani do poziomu niemal bestii żyjących w stadach, uciekających przed polującymi na nich gorylami. Jednym z bardziej zaskakujących elementów Planety małp jest to, że zwierzęce społeczeństwo nie tylko ma własną religię, sądownictwo i klasową hierarchię, ale też swoje przysłowia i ludowe mądrości. Brzmi całkiem śmiesznie – dopóki nie zorientujemy się, że te „małpie powiedzonka” są lustrzanym odbiciem ludzkich przekonań, przesądów i hipokryzji, czyli najprościej mówiąc: krytykują ludzkie ego.
Dajmy przykład najbardziej powszechnego małpiego przysłowia: „Małpa nigdy nie zabiła małpy” – dumnie wypowiedziane zdanie, które ma udowodnić moralną wyższość nad ludźmi. Problem w tym, że już chwilę później okazuje się, że z tym pokojem to tak różnie bywa. Albo „Święte Zwoje mówią...” nie jest to powiedzenie, ale powoływanie się na Święte Zwoje działa na tej samej zasadzie, co biblijne sentencje – ma status absolutnej prawdy, niepodważalnej nawet wobec faktów. Takich przykładów w filmie jest dużo więcej. Małpy mówią to, co ludzie mówią od wieków i właśnie dlatego to działa – Planeta małp pokazuje, jak śmieszni (i czasem przerażający) potrafimy być we własnych przekonaniach.
Zakończenie Planety małp to jedna z najbardziej ikonicznych scen z historii kina science fiction. Nie będzie wybuchów, finałowej walki z superzłoczyńcą ani portalu międzywymiarowego. Zamiast tego kamera przesuwa się po opustoszałej plaży, a w tle powoli wynurza się Statua Wolności, zniszczona i pogrzebana w piasku. Wtedy wszystko robi się jasne. Charlton Heston (w roli Taylora) pada na kolana i wykrzykuje słynne:
Przez cały film myślimy, że jesteśmy na jakiejś odległej planecie, gdzie światem rządzą małpy, a ludzie są tylko zwykłymi dzikusami. A potem – ups! – okazuje się, że to nasza własna planeta, a ludzkość skutecznie się wyeliminowała, prawdopodobnie przez wojnę nuklearną (produkcja nie mówi tego wprost).
To pokazuje, że nawet bez CGI i efektów specjalnych z XXI wieku produkcja w sposób powolny, przemyślany i zostawiający nam ten obraz na długo w głowie, potrafi zadać pytanie: „A co jeśli sami doprowadzimy do końca świata?”.

Planeta małp: magia charakteryzacji
Za sprawą producenta studio zainwestowało w eksperymentalną charakteryzację, która okazała się sukcesem. Firma na początku bała się, że widzom nie spodobają się aktorzy w maskach małp, więc Zanuck zlecił stworzenie filmiku testowego. Chciał pokazać, jak będą wyglądali odtwórcy ról. Po tym krótkim seansie dzieło dostało zielone światło. Co ważne, John Chambers otrzymał za swoją pracę Oscara specjalnego, bo kategoria najlepsza charakteryzacja powstała dopiero w 1981 roku (oprócz tego Planeta małp otrzymała dwie nominacje – za najlepszą muzykę filmową dla Jerry'ego Goldsmitha i za najlepsze kostiumy dla Morton Haack). Maski były tworzone ręcznie z użyciem lateksu, a następnie dopasowywane do twarzy aktorów, tak by nie ograniczały mimiki. Proces ich nakładania trwał nawet kilka godzin, ale efekt był tego wart.
Dziś, w epoce cyfrowych efektów i MoCap, takie rozwiązania mogą wydawać się archaiczne dla przedstawicieli generacji Z, przyzwyczajonych do błyskawicznego tempa i hiperrealistycznych obrazów. A jednak wielu młodych widzów z uznaniem komentuje namacalność i fizyczność tamtej charakteryzacji – to dowód na to, że manualne rzemiosło potrafi przetrwać próbę czasu i że efekty praktyczne wciąż mają w sobie coś magicznego.
Planeta małp: początek wielkiej franczyzy
Sukces Planety małp z 1968 roku zapoczątkował jedną z pierwszych dużych franczyz w historii kina. Zanim Marvel zaczął splatać swoje uniwersum, zanim Gwiezdne Wojny zaczęły tworzyć galaktykę sequeli, prequeli i spin-offów, to właśnie Planeta małp pokazała, że świat przedstawiony może żyć znacznie dłużej niż w jednym filmie. Już w ciągu kilku lat od premiery powstały cztery kolejne części serii, serial aktorski i serial animowany, w 2001 roku remake reżyserii Tima Burtona, po czasie także wyszła współczesna trylogia (2011–2017) oraz Królestwo planety małp z 2024 roku, które jest kontynuacją trylogii, ale również może być oglądane jako niezależny film.
Oryginalna seria Planety małp miała znaczny wpływ na rozwój gatunku science fiction. Pokazywała, że ten może być narzędziem do komentowania problemów społecznych, politycznych i filozoficznych. Filmy poruszały tematy rasizmu, totalitaryzmu czy zagłady nuklearnej, nadając science fiction nowy, głębszy wymiar. Seria zapoczątkowała też postapokaliptyczne trendy i była jednym z pierwszych przykładów budowania filmowego uniwersum z własną mitologią, światem przedstawionym i kulturą.
Podsumowując moje wrażenia jako widzki z pokolenia Z: warto dać szansę klasyce kina, choćby po to, żeby przekonać się, skąd dzisiejsze filmy w ogóle się wzięły. Oglądanie takich produkcji jak Planeta małp to trochę jak cofnięcie się w czasie – do momentu, gdy storytelling opierał się nie na CGI czy tempie TikToka, ale na pomyśle, dialogu i klimacie. Nie chodzi o to, żeby nagle zachwycać się każdą sceną sprzed pół wieku, ale warto zobaczyć, jak wiele z dzisiejszych schematów i motywów ma swoje korzenie właśnie tam. Taki Nosferatu pokazuje, jak budować grozę bez dialogu, a Leon zawodowiec przypomina, że dobre kino akcji może być też emocjonalne i subtelne. Klasyki to nie muzealne eksponaty – to filmy, które do dziś potrafią poruszyć, zaciekawić albo po prostu zostać w głowie na dłużej.
Najlepsze książki science fiction wszech czasów. "Diuna" pokonana w arcyprestiżowym rankingu
75. „The Echo Wife” – Sarah Gailey
Będąc u szczytu swojej kariery naukowej, doktor Evelyn Caldwell dowiaduje się, że jej mąż, Nathan, przejął jej własne badania nad klonowaniem, aby stworzyć idealną żonę zastępczą z materiału genetycznego Evelyn: Martine. Wygląda niemal identycznie jak prawdziwa partnerka Nathana, ale ten ostatni zmienił ją, aby była bardziej podporządkowana, zajmująca się rodziną i skłonna do zaspokajania jego potrzeb.

