Obejrzałem wszystkie części Rocky’ego. Oto mój ranking i jedno 10/10
Rocky to bohater, którego zna cały świat – nawet ci, którzy nie oglądali żadnej części. Czy wszystkie odsłony serii trzymają ten sam poziom?
Rocky to seria filmów, która w drugiej połowie XX wieku robiła prawdziwą furorę. Jej fenomen na szczęście nie zakończył się wtedy. W 2015 roku, na fali popularności, powstał sequel Creed i udowodnił, że świat Rocky’ego nadal cieszy się ogromnym zainteresowaniem. Liczne nagrody, w tym trzy Oscary, najlepiej pokazują, z jakim filmowym kunsztem mamy do czynienia.
Długo odkładałem seans wszystkich sześciu części, ale kiedy w końcu je obejrzałem, historia, ponadczasowy przekaz i klimat przerosły moje oczekiwania i naprawdę chwyciły za serce. Dlatego warto przyjrzeć się każdej części z osobna i sprawdzić, która wypadła najlepiej, a która najgorzej.

ROCKY I (1976) - ocena 10/10
Pierwsza część zrobiła na mnie największe wrażenie – być może dlatego, że to dzięki niej w pełni zrozumiałem, na czym polega sukces Rocky’ego. Widząc, jak słabo znany wówczas aktor umiejętnie wcielił się w – wbrew pozorom – złożoną postać, kipiałem z zachwytu. Trudno mi wyjaśnić dlaczego, ale chyba zadziałał na mnie urok Włoskiego Ogiera i jego historia, która od początku do końca przykuwała moją uwagę. Stallone stworzył i samodzielnie kontrolował bohatera, który nie jest czarno-biały. Na pierwszy rzut oka to tylko mięśniak, który pogubił się w życiu i znalazł na marginesie społeczeństwa. A jednak – ku zaskoczeniu – przeciwstawiając się ówczesnym stereotypom, że „prawdziwi twardziele nie płaczą", dostajemy człowieka delikatnego, często niepewnego siebie, który nie boi się okazywać uczuć. To właśnie ta ludzka strona Rocky’ego sprawiła, że mogłem się z nim utożsamić, a film zyskał dla mnie wymiar uniwersalny.
Na uznanie zasługują ujęcia z szarej i brutalnej części Filadelfii, które współgrają z Rockym i jego codziennością. Ta wizualna surowość otoczenia sprawia, że jeszcze mocniej chcemy kibicować naszemu bohaterowi, by wydostał się z marazmu i wyszedł na prostą. Miejsce odgrywa tu ważną rolę, bo dzięki produkcji poszczególne lokalizacje, jak słynne schody, stały się jednymi z najbardziej rozpoznawalnych punktów w mieście. Dlaczego? Bo są charakterystyczne dla skromnej, lecz legendarnej scenerii. Choć minęły dekady, film wciąż oddaje przestrzeń, która dla wielu pozostaje aktualna – bo nadal spotykamy ludzi z potencjałem, uwięzionych w miejscach, które ich tłamszą.
Ogromną siłą pierwszej części jest to, jak szczegółowo i prawdziwie przedstawiono bohaterów. Nie tylko Rocky, ale też Adrian (Talia Shire), Paulie (Burt Young) czy trener Mickey (Burgess Meredith) otrzymali wystarczająco dużo czasu, by widz mógł ich poznać, zrozumieć pojawiające się problemy i polubić. Jednak wszystko było zrównoważone tak, by to Rocky pozostał najważniejszy. Ten balans został zachowany perfekcyjnie. W późniejszych częściach bohaterowie wprawdzie się pojawiają, ale podobnie jak na ringu, tak i na planie, stają się tylko narożnikiem Balboy.
Moment, na który najbardziej wyczekiwałem, była walka z Apollo Creedem (Carl Weathers). W tej części dał się poznać jako niezłomny mistrz, który chce dać szansę komuś nowemu. Mimo że boks i przygotowania w tej serii według mnie nie są najważniejsze, to jednak świetne kompilacje z treningów przy akompaniamencie takich utworów jak Gonna Fly Now czy Going The Distance powodowały, że sam chciałem przebiec maraton, a przed nim napić się shake'a z czterech surowych jaj. Sama walka była elektryzująca, ale nie należała do najlepszych. Dobrze sprawdza się tu dewiza, że nie cel jest najważniejszy, a droga – bo to ona rozgrzewała i sprawiała, że z niecierpliwością czekałem na pojedynek, niezależnie od jego wyniku.
Jedynka jest dla mnie najważniejsza i pewnie oceniam ją mniej analitycznie, a bardziej emocjonalnie, ale reżyser właśnie tym mnie kupił. To właśnie emocje sprawiły, że sam poczułem przypływ energii i nadziei, które Stallone – jako zwykły człowiek – potrafił tak autentycznie przedstawić. W kolejnych częściach Rocky walczył już o laury, mając względnie stabilną sytuację życiową i finansową, a w pierwszej odsłonie nie miał nic i od zera walczył o wszystko: szacunek, miłość Adrian oraz wiarę w swoje możliwości. Paradoksalnie, mimo że na ringu odbyło się tylko jedno starcie, to właśnie tu było najwięcej walk obyczajowych z udziałem Włoskiego Ogiera – i w tym tkwi siła tej części.

ROCKY II (1979) - ocena 9/10
Spadamy na drugą pozycję, ale wciąż pozostajemy przy perełkach serii. Dwójka zdecydowanie dorównała poziomowi pierwszej oscarowej pozycji, stając się wręcz powtórką z rozrywki, choć była już mniej świeża – stąd niższe miejsce. Creed nie mógł przeboleć, że – od momentu pierwszej walki – jego największy rywal nie został zmasakrowany przed czasem, więc postanowił wyzwać go na rewanż. Podchodziłem do tej części sceptycznie – bałem się odgrzewanego kotleta. I rzeczywiście trochę nim była, ale smak pozostał niemal identyczny.
Na gromkie oklaski zasługuje ewolucja postaci Adrian. W pierwszej części Talia Shire wypadła dobrze, odgrywając cichą i nieco przytłoczoną życiem postać. W drugiej wciąż pozostaje delikatna, ale jest już znacznie bardziej pewna siebie. Kluczowy moment to scena w szpitalu, gdy Adrian – po przebudzeniu ze śpiączki – mówi „wygraj, Rocky!". To zdanie przełamuje jakąś blokadę w strukturze tej postaci i od tego momentu było jasne, że z produkcji na produkcję Talia będzie miała więcej do zaoferowania. Doceniam to, bo bałem się, że zostanie w starych okularach i berecie do końca serii.
Choć Stallone wiernie kontynuuje styl nadany przez Avildsena – reżysera pierwszego filmu – to w kontynuacji wyczuwalna jest już lekka zmiana kierunku: z kameralnego dramatu społecznego w stronę historii o narodzinach legendy. Nie jest to jeszcze pełna mitologizacja protagonisty, ale subtelne przejście, które z czasem stanie się coraz bardziej widoczne. Z jednej strony rozbudziło to moją ciekawość, z drugiej – lekką obawę, że całość skręci w stronę przesadzonej amerykańskiej epopei.
Do plusów zaliczam przede wszystkim rewanż, który był bardziej realistyczny od pierwszego pojedynku. Brak gardy i kulejące umiejętności Rocky'ego wciąż szokowały, biorąc pod uwagę, ile był w stanie wytrzymać, ale zdążyłem się przyzwyczaić. Cieszyło mnie, że mimo podobnego poziomu emocji i ekscytacji mogliśmy zobaczyć kolejny pojedynek dwóch równych sobie zawodników – czego w jedynce zabrakło. Walka była bardziej widowiskowa, sceny dynamiczne i świetnie zmontowane – z większą liczbą ujęć z różnych kątów, szybszymi cięciami i lepszą choreografią. Slow motion zastosowane podczas liczenia obu pięściarzy doskonale działało, na chwilę zabierając dech w piersiach. Ośmielę się stwierdzić, że to najlepsze starcie w całej serii.
Motywacyjna muzyka, postacie i rywal pozostają niezmienne – co oceniam na plus, bo gładko pozwoliło domknąć pierwszą część i rozwinąć wątki. Chciałem zobaczyć ponownie, jak Rocky krzyżuje rękawice z Creedem i jak trenuje – choć treningi niewiele się zmieniły, to nadal wciągały. Gonitwa za kurczakiem czy doskonalenie prawego uderzenia to może tylko drobne dodatki, ale dobrze było zobaczyć Stallone’a bardziej wyrobionego, który wciąż potrafił trzymać widza w napięciu i dodać pikanterii na koniec. Warto wspomnieć o biegu Rocky'ego z towarzyszącymi mu kibicami. Taki smaczek dla fanów, który odzwierciedlał pozycję i wzrost znaczenia Ogiera – w mieście, jak i na scenie kinematografii.

ROCKY III (1982) - ocena 8.5/10
Na podium wysunąłem wciąż dobrą, momentami przejmującą pozycję. Czego brakowało dotychczas? Może to zabrzmi okrutnie, ale czy seria nie potrzebowała… śmierci? Warto się nad tym zastanowić. Rocky w jedynce był najbardziej spragniony i przejęty. W drugiej – choć wciąż walczył – głód ustąpił miejsca obowiązkowi: „bo tak trzeba”. Gdybyśmy w trójce dostali Clubber Langa i Hulka Hogana bez wspomnianej tragedii, oglądałoby się to tak samo? Zdecydowanie nie. Wreszcie mogłem zobaczyć Stallone'a, który w życiu prywatnym i na planie walczy o coś konkretnego. Żebyśmy mieli jasność – Mickey był Trenerem przez wielkie T, ale jego usunięcie na rzecz Creeda okazało się trafnym ruchem – dostaliśmy bowiem duet dwóch mistrzów, z których każdy reprezentował zupełnie inny styl walki. I właśnie o tę różnorodność chodziło!
Co nie grało w tym filmie? Mr. T. Poprzeczka została wysoko postawiona przez Carla Weathersa, a nowy antagonista nawet z drabiną miałby problem, żeby jej dosięgnąć. Spodziewałem się kogoś nowego i równie skomplikowanego, a padło na pięściarza ziejącego nienawiścią do wszystkiego, który nawet przy Pauliem wypada blado – tak, to obelga. Clubber Lang to nudna i dosyć płaska postać, która mimo siły fizycznej nie ma w sobie predyspozycji, historii ani motywacji poza czystą agresją i jest definitywnie najsłabszym charakterem mierzącym się z głównym bohaterem w serii.
Stallone i Weathers stanęli po tej samej stronie barykady. Naprawdę zdziwiło mnie to zagranie, ale pozytywnie. Duet ten miał trudne początki, lecz właśnie to było kluczem do sukcesu. Ta sportowa przyjaźń dała nam okazję lepiej zrozumieć postać Creeda i zobaczyć, jak niewiele różni się od włoskiego ogiera. Urzekło mnie, jak autentycznie stworzono kolejną legendę – nie tło, nie narzędzie fabularne, a równorzędną postać, której rola nie kończy się na byciu tym drugim. Do dziś uważam, że był jedynym przeciwnikiem Rocky’ego, który faktycznie przeszedł jakąś drogę. Był żywym człowiekiem z charakterem, bez którego być może nie doceniałbym samego Rocky’ego.
Jak się okazało, sam wpadłem w znany serii efekt Mandeli – wiele osób błędnie pamięta Eye of the Tiger jako motyw muzyczny z pierwszego lub drugiego Rocky’ego, podczas gdy w rzeczywistości ten utwór pojawił się dopiero w tej części. Usłyszawszy go, zderzyłem się z pewnym dysonansem poznawczym, ale to również zadziałało na plus, bo piosenka z pazurem idealnie wpisuje się w serię! Jeśli o muzyce mowa – Bill Conti wciąż potrafił zaskoczyć nowymi aranżacjami i emocjonalnymi partyturami, które nadają filmowi charakterystyczny, epicki ton.

ROCKY IV (1985) - ocena 7/10
Długo zastanawiałem się, czy nie umieścić tej części wyżej. Ostatecznie jednak czwarte miejsce dobrze oddaje moje odczucia – na tle poprzednich odsłon to film niższej jakości. Rocky IV to opowieść o priorytetach, maszynie z Rosji i stanie wojennym, niewiele więcej.
Sylvester Stallone i Carl Weathers wracają w „emeryckich rolach”. Początkowo miałem obawy, że żadnego z nich nie zobaczymy w ringu. Rocky’emu wiedzie się zbyt dobrze, brakowało w nim tego dawnego żaru, więc od razu czułem, że musi wydarzyć się tragedia. Efekt? Uśmiercenie Creeda. Schemat ten sam co ostatnio, przez co film robi się przewidywalny. Trzeba jednak przyznać Stallone’owi, że świetnie zestawił beztroski wstęp z dramatycznym finałem walki – kontrast optymizmu i brutalnej śmierci Creeda faktycznie wstrząsa. Szkoda tylko, że znów ktoś musiał umrzeć, by zmotywować głównego bohatera.
Zanim przejdę do crème de la crème produkcji – głównej walki – dodam, że sekwencje treningów były znakomite. Kontrast między surową naturą, w której przygotowuje się Rocky, a nowoczesną technologią wspierającą Drago (Dolph Lundgren) dodał filmowi świeżości i otworzył ważny wątek – dopingu w sporcie, z którym do dziś się przecież aktywnie walczy.
Pojedynek ciekawy, choć znów widzę podobne elementy z wcześniejszych walk. Ogólnie Rocky jest gorszym bokserem od swoich przeciwników, ale też cudownym wojownikiem, co ostatecznie przeważa. Na tym etapie robiłem się trochę znużony powtórzeniami i formułkami co do jego stylu już wewnątrz ringu. Drago nie jest złym antagonistą, ale zamiast wzbudzać niechęć, budzi raczej obojętność – w poprzedniej części mieliśmy dziką bestię, tu zaś zimną maszynę do wygrywania. Co prawda pod koniec widać w nim jakieś emocje, ale dzieje się to za późno, by miało większe znaczenie. Gdyby dostał więcej czasu na ekranie i kilka mocniejszych dialogów, mógłby stać się naprawdę ikonicznym rywalem, a tak tylko minimalnie przebija pana „I pity the fool”.
Rocky IV, choć w założeniu jest filmem akcji, mocno odbija realia zimnej wojny – wolność kontra system, Zachód kontra Wschód, Ameryka kontra ZSRR. Symbolika aż się wylewa z ekranu. Ten polityczny wydźwięk jest wyczuwalny, ale da się go przełknąć dzięki atrakcyjnej, kinowej formie i jasnemu przesłaniu o potrzebie pokoju ponad podziałami. Choć zupełnym przypadkiem to Rosjanie wypadli tu jako ci niepokojąco podejrzani.

ROCKY VI (2006) - ocena 6.5/10
Stallone po 16 latach wrócił do swojej kultowej roli, aby zmyć plamę po piątej części i godnie zamknąć serię. Czy mu się to udało? Moim zdaniem tak. Przed seansem miałem minimalne oczekiwania – ostatnie filmy długich serii często męczą, powielają schematy i rzadko potrafią czymś zaskoczyć, na szczęście jednak przyjąłem ten film z uśmiechem na ustach. Tym razem dla podbicia dramaturgii odsunięto postać Adrian (Talia Shire), a ostateczne rozstrzygnięcie odbyło się tam, gdzie powinno – na ringu, dzięki czemu uniknęliśmy błędu piątki i absurdalnej ulicznej bójki.
Postać Rocky’ego w tej części została ukazana z ogromnym wyczuciem i sercem. Sympatia do niego nie zmalała mimo upływu lat. Widzimy, jak głęboko dotknęła go strata Adrian – żyje tak, jakby wciąż była obok. Ma swoje żółwie, opiekuje się starym psem, odwiedza miejsca związane z ich wspólną przeszłością. Ten nostalgiczny ton nadaje Rocky’emu nie tylko prawdziwości, ale też wprowadza pewną kruchość, której wcześniej tak mocno nie eksponowano.
Mason Dixon to przeciwnik, którego zagrał profesjonalny bokser Antonio Tarver. Choć między nim a Rockym nie było osobistej nienawiści, doszedłem do wniosku, że nie taka była jego rola – raczej miał być pretekstem do konfrontacji, co zresztą udało się znakomicie. Sceny, w których rozmawiał ze swoim otoczeniem o walce, momentami wypadały dość drętwo, ale na ringu i w choreografii pojedynku Dixon dał prawdziwy popis. Dostarczył dynamiki i widowiskowości, które z powodzeniem stworzyły solidny spektakl. Czy zapamiętam go na dłużej? Nie, ale na pewno nie wypadł źle.
Całościowo odniosłem wrażenie, że reżyser celowo chciał stworzyć jak najbardziej sentymentalną podróż, więc nawiązał do klimatu pierwszej części. Marie (Geraldine Hughes), bardziej wygadany Paulie czy nawet kultowy worek treningowy z mięsa to tylko detale w porównaniu z najważniejszym elementem retrospekcyjnym – zakończeniem. Brak zwycięstwa w walce wcale nie determinuje sukcesu – tego nauczyła nas już pierwsza część. Widząc, jak Rocky opuszcza ring w otoczeniu najbliższych, nie zwracając uwagi na wynik, poczułem, że lepszego epilogu tej historii po prostu nie mogło być.
Rocky Balboa to udane i godne pożegnanie z legendarną postacią. Nie da się ukryć, że po tylu latach trzeba było zamknąć pewien rozdział, by filadelfijski bokser odszedł w lepszym stylu od Andrzeja Gołoty. Żar walki, trudne relacje z bliskimi, motyw udowadniania sobie wartości – to wszystko widzieliśmy wcześniej i w mocniejszych odsłonach. Film pozostawił mnie z poczuciem satysfakcji i szczęścia, mogłem odetchnąć z ulgą.

Rocky V (1990) - ocena 5/10
Ostatnie miejsce w rankingu zajmuje pierwotne zakończenie serii. To zdanie idealnie definiuje poziom produkcji. Nie mamy tu do czynienia z koszmarnym filmem, który powinien zostać usunięty, ani z pomyłką – którą Stallone gardzi do dziś, ale z niedopracowanym pomysłem. Gdyby ta odsłona pojawiła się wcześniej, z pewnością miałaby inny wydźwięk, a tak musieliśmy poradzić sobie z narwanym, nieco innym niż dotychczas Rockym oraz z przeciągniętą walką do ostatniej struny.
Case wydawał się w miarę ciekawy. Choć powierzenie interesów Pauliemu i bankructwo wyglądało na brak pomysłu, przeprowadzka na stare śmieci miała dostarczyć nutę klimatu z pierwszej części, co akurat wyszło nieźle. Ten sam strój, ta sama praca w zoologicznym Adrian, stara sala treningowa – to były detale, które podobnie jak szóstka miały wnieść trochę sentymentu, ale niestety fakt dziwnej pomyłki spowodował, że wszystko to wydawało się jakieś nienaturalne. Jakby twórcy chcieli wrócić do starej, dobrej scenerii, ale nie do końca wiedzieli, jak to zrobić, więc zrobili cokolwiek, by się tam znaleźć.
Na pochwałę zasługuje wątek rodzinny, który na przestrzeni całej serii nigdy nie był tak zauważalny, jak tutaj. Sage Stallone mimo młodego wieku pokazał, że potrafi sprostać wyzwaniom i obok ojca zagrał przekonująco. Adrian dostała więcej czasu antenowego, a szczyt jej przemiany wniósł solidny atut do produkcji. W tym wszystkim Rocky zmagający się z najtrudniejszym rywalem – trudem ojcostwa – wciąż miał w sobie ten błysk w oku, choć momentami jego wahania nastroju i nielogiczne działania wypadały nieco karykaturalnie, zwłaszcza w kontekście sceny walki ulicznej.
Pojawił się nawet uczeń głównego bohatera, który z początku miał przypominać Rocky’ego, tak by z czasem stać się jego całkowitym przeciwieństwem. Postać Tommy'ego Gunna (Tommy Morrison) raczej niczym nie porywała – została poprowadzona dosyć przypuszczalnie – ale jego obecność pozwoliła spojrzeć na Rocky’ego z innej perspektywy. Flashbacki z Mickeyem czy wdrażanie jego metod treningowych to ckliwy gest w stronę fanów, który kupuję.
Najgorsza walka. Ostateczne starcie miało swoje momenty, ale wszystko przyćmił fakt, że rozgrywało się na ulicy i ciągnęło się w nieskończoność. Wspominałem już wcześniej, że w pojedynkach tej serii często brakuje logiki? Jak to możliwe, że walka bez sędziego, rękawic, jakichkolwiek zasad bezpieczeństwa, z udziałem podupadłego zdrowotnie Rocky’ego trwała tak długo? Podchodzi to pod absurd i sztuczne budowanie mitu niezniszczalnego bohatera.
Mimo że John G. Avildsen jako reżyser stworzył dwie skrajnie różniące się części (I i II), nie mam dużego żalu do całości, bo można znaleźć tu coś ciekawego, nawet jeśli trochę rzeczy zwyczajnie nie gra. Zakończenie miało być swoistym uhonorowaniem naszego protagonisty, lecz ja tego tak nie odbieram.
Podsumowanie
To była świetna przygoda. Sylvester Stallone, dzięki prostocie i biograficznym wątkom, stworzył dzieło kulturowe o wspaniałym oddźwięku. Seria trzymała poziom przez długi czas i nawet słabsze momenty nie są w stanie przyćmić jej znaczenia. Jako ktoś, kto obejrzał całość z niemałym opóźnieniem, nie żałuję ani minuty – cieszę się, że mogłem towarzyszyć Włoskiemu Ogierowi, następcy Marciano, po prostu Rocky’emu. Chylę czoła przed wszystkimi, którzy swoim zaangażowaniem w tę serię sprawili, że ta historia na długo pozostanie w mojej pamięci.

