Czy jesteśmy świadkami odrodzenia body horroru? Od Frankensteina do Substancji
Choć przez lata body horror wydawał się skazany na zapomnienie w kinie klasy B, sytuacja mogła drastycznie się zmienić w ostatnich latach. Czy jesteśmy świadkami wielkiego odrodzenia? A jeśli tak, to dlaczego teraz?
Od początku istnienia sztuki człowiek tworzył dzieła wzbudzające lęk, obrzydzenie i strach. Pierwotnie motywy te były ściśle związane z religią – jak choćby w starożytnej Mezopotamii, gdzie demon Pazuzu, odpowiedzialny za plagi, susze i głód, łączył w swoim wyglądzie cechy ludzkie i zwierzęce. Z kolei w mitologii starożytnej Grecji odnajdujemy jeszcze więcej przerażających (już wtedy) akcentów: od groteskowych, zwierzęco-ludzkich satyrów i sylwanów, po wiecznie rozrywanego przez sępy Prometeusza. Podobne wątki można śledzić przez kolejne epoki, jednak dopiero w XIX wieku wyłonił się gatunek sztuki, którego głównym celem było straszenie. Nazwano go horrorem – od łacińskiego horrere, co oznacza „drżeć” lub „stroszyć włosy ze strachu”.
Tym, co jednak rzuca się w oczy, jest fakt, że motywy wykorzystywane do wywoływania przerażenia bardzo często wiązały się z różnego rodzaju deformacjami ciała. Ba! Niekiedy stanowiły one główny temat dzieła – jak choćby w przypadku Frankensteina Mary Shelley.
Dopiero w latach 70. i 80. XX wieku ukształtował się wyraźny podgatunek horroru, nazwany body horrorem. Swój charakter zawdzięcza on przede wszystkim filmom Davida Cronenberga. Najprościej można go zdefiniować jako podgatunek, którego celem jest wywołanie lęku i obrzydzenia poprzez świadomość utraty kontroli nad własnym ciałem. Efekt ten osiąga się poprzez ukazywanie fizycznych deformacji, mutacji, rozpadu – najczęściej w brutalny lub nadnaturalny sposób.

Na ogół w horrorze elementem wywołującym strach jest potwór. Jak zauważył Noël Carroll w swojej książce Filozofia horroru:
Tymczasem w body horrorze potwór przeważnie nie jest niezależnym bytem. Potworem staje się sam fakt przekształceń, szpetota czy eksploatacja ciała. Jednocześnie, w przeciwieństwie do podgatunku gore (ewentualnie splatter), body horror nie zawsze opiera się na bezpośrednim użyciu przemocy. Gore – jak sama nazwa wskazuje – ma być krwawe i brutalne zarówno w warstwie fizycznej, jak i psychicznej. Przemoc jest tam niezbędnym elementem. Body horror skupia się raczej na samym zakresie eksploatacji ludzkiego ciała.
I chociaż dziś obleśne horrory nie są już niczym nowym, zaskakuje ich powrót do mainstreamowego kina. Przez długi czas body horror funkcjonował raczej na obrzeżach – w niskobudżetowych produkcjach, kinie niezależnym albo jako element nostalgiczny wśród fanów Cronenberga czy Carpenterowskiego Coś.

Schyłek jego pierwszej fali w zachodnim kinie przypada na lata 90., kiedy pałeczkę przejęły bardziej dosłowne i efekciarskie podgatunki: gore, slashery, a z czasem także horror psychologiczny czy found footage. Tymczasem w 2024 roku doszło do zaskakującego zwrotu – body horror z impetem powrócił na duży ekran. I to nie w formie niszowej ciekawostki, ale hollywoodzkiej produkcji. Mowa oczywiście o Substancji – filmie, który nie tylko przywraca estetykę cielesnej grozy, ale też odczytuje ją na nowo, wpisując się w aktualne lęki związane z tożsamością, kobiecością i ciałem jako przedmiotem kontroli.
Wydawałoby się, że temat kultu ciała został już wyczerpany. Jednak Coralie Fargeat przenosi go na dotąd nieeksplorowany grunt. To historia telewizyjnej gwiazdy fitness – Elisabeth (Demi Moore), której życie całkowicie się załamuje po wypowiedzeniu kontraktu. Uświadamia sobie, że nikt nie chce już oglądać kobiety po pięćdziesiątce. Na jej miejsce ma zostać zatrudniona młodsza osoba. Z pomocą przychodzi jednak tajemnicza organizacja, oferująca tytułową substancję. Dzięki niej Elisabeth odzyskuje młody wygląd – a właściwie zyskuje młodszą wersję samej siebie, która dosłownie wychodzi z jej pleców. I tak do fabuły wkracza Sue (Margaret Qualley).
Warunkiem bezpiecznego korzystania z substancji jest pamiętanie, że obie – Elisabeth i Sue – są „jednością”. Nietrudno się domyślić, że z czasem Sue zyskuje niezależność i nie zamierza wracać do starego ciała. Choć kobiety nie mogą stanąć naprzeciwko siebie, rozpoczynają śmiertelną walkę.
Za emisję programu fitness odpowiadają niemal wyłącznie mężczyźni, którzy na podstawie niejasnych standardów decydują, która kobieta ma szansę na sukces. Gdy gwiazda przestaje do nich pasować (jak w przypadku głównej bohaterki), zostaje po prostu porzucona. W kapitalizmie medialnym nie masz żadnej wartości, jeśli nie przynosisz zysku. Peany na cześć wieloletniej instruktorki fitness następnego dnia okazują się zwykłym fałszem, znikającym wraz z billboardem za oknem.

Pragnienie Elisabeth, by wrócić na szczyt, jest tak silne, że gotowa jest wstrzyknąć sobie nieznaną substancję. Motyw podstarzałej gwiazdy w amerykańskim kinie nie jest nowością. Elisabeth przypomina Normę Desmond z Bulwaru Zachodzącego Słońca – w tamtym filmie w tę rolę wcieliła się była gwiazda kina niemego, Gloria Swanson. W przypadku Substancji główną rolę gra Demi Moore – niegdyś ikona kobiecości, wyznaczająca standardy piękna, dziś nieco zapomniana aktorka przemijającego pokolenia. Substancja przekracza jednak warstwę formalną. Rola w produkcji Fargeat była dla Moore rodzajem katharsis. Jak sama wspominała w wywiadzie:
Konflikt między bohaterkami pokazuje, jak standardy piękna stają się źródłem podziałów między samymi ich ofiarami. Kobiety przyswajają wzorce narzucane przez przemysł rozrywkowy i zamiast walczyć z systemem i jego wyśrubowanymi normami, zaczynają rywalizować ze sobą. Starsza nienawidzi siebie, ale również nienawidzi młodszych – bo to właśnie je pragnie się oglądać w programie. Przez cały film właściwie nie pada ani jedno mocniejsze zdanie przeciwko twórcom ideałów piękna, czyli grupie starszych mężczyzn, których widzimy dopiero w końcowej części filmu. Swoją drogą, zupełnie niewpisujących się w standardy narzucone mężczyznom – są podstarzali, połysiali, zwyczajni. Pada tam też znamienne zdanie: Śliczne dziewczyny powinny się zawsze uśmiechać.
Całość osadzono w surrealistycznej rzeczywistości – z jednej strony znajomej, z drugiej wyraźnie odrealnionej (jak choćby fakt olbrzymiej popularności kiczowatego programu fitness w dzisiejszych czasach). Gdy pojawiają się elementy body horroru – a twórcy nie szczędzą ich widzowi – opowieść nabiera radykalnej, groteskowej wymowy. Pokazanie satyry na showbiznesowy kult piękna poprzez krew, flaki i wydzieliny to rozwiązanie ekstremalne, ale jednocześnie najcelniejsze. Bo czy jeśli pewne elementy zostają doprowadzone do absurdu, odpowiedzią na nie nie powinien być inny absurd?

Wydaje się, że na fali popularności Substancji – która nie każdemu przypadła do gustu, ale wzbudziła spore poruszenie – zaczęły powstawać inne, podobne produkcje. Mam na myśli choćby Grafted czy Brzydką siostrę. Z tej dwójki to jednak drugi tytuł, debiut norweskiej reżyserki Emilie Blichfeldt, zasługuje na szczególną uwagę. Nie tylko ze względu na interesującą warstwę wizualną, ale także na wymowę.
Brzydka siostra to w gruncie rzeczy ekranizacja baśni o Kopciuszku według braci Grimm. Tym, co ją wyróżnia spośród wielu innych adaptacji, jest przede wszystkim estetyka: podobnie jak w Substancji, dominują tu flaki, krew i wydzieliny. Całość wzbogacono o lekko baśniowe elementy oraz czarne poczucie humoru. Drugim ważnym wyróżnikiem jest perspektywa głównej bohaterki – bo w tej opowieści to jedna z przybranych sióstr Kopciuszka staje się centralną postacią.
Fabuła koncentruje się na tytułowej brzydkiej siostrze – Elvirze (Lea Myren). Jej największym marzeniem jest poznanie księcia Juliana, autora jej ukochanego tomiku poezji. Gdy dowiaduje się, że książę organizuje niedaleko bal, na którym ma wybrać sobie partnerkę, Elvira – wspierana przez matkę – przystępuje do tworzenia piękniejszej i bardziej wysublimowanej wersji siebie. Decyduje się na zabiegi plastyczne, takie jak korekta nosa, i uczęszcza na lekcje tańca.
Choć wkłada w to ogrom wysiłku, zadanie zaczyna ją przerastać. Widzimy, jak przeżywa ból i lęk podczas kolejnych zabiegów, które narzuca jej matka. Wszystkiemu przygląda się jej młodsza siostra – Alma (Flo Fagerli), która odrzuca ideę cierpienia w imię piękna. Wypomina Elvirze, że ślepo podąża za pomysłami matki – kobiety, która przyjęła za strategię życiową wiązanie się z kolejnymi kochankami. Alma na tle reszty postaci jest istną buntowniczką. Choć najmłodsza, wydaje się najbardziej racjonalnie patrzeć na poczynania rodziny.

Mimo tego Elvira nie ma żadnych wątpliwości, nawet gdy przypadkiem spotyka księcia Juliana (Isac Calmroth) w lesie, podczas polowania. Okazuje się on zwykłym dupkiem, który z pogardą wypowiada się o kobietach. Jego kumple to esencja uprzywilejowanych błaznów, dla których szczytem dowcipu są żarty o seksie. Zaczynają nawet szydzić z wyglądu Elviry, a ona nie protestuje, tylko ucieka. Co więcej, to upokorzenie tylko wzmaga jej determinację, by stać się „piękną”. Nawet przez moment nie dopuszcza do siebie myśli, że ideał z tomiku poezji może nie mieć nic wspólnego z rzeczywistością.
Poza młodszą siostrą, jedyną osobą okazującą Elvirze choćby cień troski jest nauczycielka ze szkoły dla dziewcząt. To ona zauważa, ile dziewczyna poświęca, by „ulepszyć” siebie. Ale czy doradza jej, by przestała? Gdyby tak było, zapewne nie prowadziłaby placówki uczącej etykiety i tańca. Zamiast wsparcia ofiarowuje uczennicy pięknie zapakowane… jajo tasiemca. Pasożyt ma pomóc Elvirze szybko schudnąć i zmieścić się w gorset. Tak samo jak w Substancji „pomoc” okazuje się destrukcyjna. Choć intencje nauczycielki mogą wydawać się życzliwe, jej działanie wpisuje się w logikę wyniszczającego wyścigu do nieosiągalnego ideału. I to dosłownie wyniszczającego – w końcu mówimy o pasożycie. Jednocześnie tasiemiec staje się tu symbolem tego, jak kobiety (choć nie tylko one) spotykają się z fałszywą troską, podaną w formie pięknych gestów i uprzejmych słów. Można ten motyw odnieść do rozmaitych doradców, coachów czy setek poradników, które rzekomo mówią nam, jak lepiej wyglądać, jak się zachowywać i jak osiągnąć sukces. Oczywiście wszystko „dla naszego dobra”.
Znając baśń o Kopciuszku, łatwo przewidzieć, że wysiłki „brzydkiej siostry” spełzną na niczym. Ani surowe lekcje tańca, ani przedłużane rzęsy, ani połykanie pasożyta nie zapewnią jej zainteresowania księcia dupka. Wszystko w końcu się rozsypuje. Pamiętacie motyw obcinania palców, by zmieścić się w pantofelek? Tutaj proces ten pokazano w całej graficznej dosadności. Okaleczona Elvira ucieka wraz z młodszą siostrą.

W przeciwieństwie do Substancji, w której presja urody dotyczy dojrzałych kobiet, Brzydka siostra ukazuje kanon piękna jako siłę druzgocącą młode dziewczęta. Historia oparta na klasycznym schemacie baśni o Kopciuszku okazuje się wyjątkowo trafna we współczesnym kontekście. Elvira, oczarowana poezją księcia Juliana, snuje wizje wielkiej miłości. Nawet gdy okazuje się on pozbawionym empatii bufonem, dziewczyna nie potrafi się od niego zdystansować. Widz natomiast dostrzega rozdźwięk między wizerunkiem a rzeczywistością – Julian przypomina współczesnego influencera, który kreuje swój obraz na Instagramie, by zdobywać zachwyt tysięcy. Elvira wierzy, że to właśnie jej uda się zdobyć jego uznanie – i dlatego inwestuje fortunę w operacje, zabiegi i lekcje, by dopasować się do nierealnych oczekiwań.
Choć przez lata body horror wydawał się skazany na zapomnienie w kinie klasy B, ostatnio powrócił z siłą, której trudno nie zauważyć. Czy to przypadek, czy efekt głębszych przemian kulturowych? Trudno powiedzieć bez konkretnych badań, ale można przypuszczać, że popularność tego gatunku wynika z jego niezwykłej zdolności do odzwierciedlania współczesnych lęków – zwłaszcza tych związanych z ciałem, wyglądem i utratą kontroli nad własną tożsamością. Żyjemy w świecie, w którym obsesja piękna wdziera się w każdą sferę życia – podsycana przez media społecznościowe, sztuczną inteligencję i nieustanny przekaz kultury migawkowej. W takim świecie nawet wirtualne, wygenerowane przez AI ciała zaczynają wyznaczać nowe, nieosiągalne standardy. Body horror, ukazując skrajną deformację, staje się dziś paradoksalnie jednym z najcelniejszych komentarzy rzeczywistości – tej, w której „doskonałość” coraz częściej bywa bardziej przerażająca niż sama groza. Tak rodzi się hiperrzeczywistość, czyli – jak określał ją Jean Baudrillard – „Rzeczywistość bardziej rzeczywista niż sama rzeczywistość”.

