Legacy sequel - spieniężanie nostalgii czy filmy od serca?
Hollywood jest nie tylko Fabryką Snów, ale też machiną, która potrafi prowadzić biznes jak nikt inny. Nic dziwnego, że to twórcy z Los Angeles są autorami nowego rodzaju filmów, czyli tzw. legacy sequeli. Czym one są i dlaczego nie zawsze można to zjawisko rozpatrywać jako coś pozytywnego w świecie filmu?
Gdy branża filmowa znalazła się w trudnej sytuacji wywołanej pandemią, natychmiast pojawiły się obawy związane z tym, jakie kroki podejmie Hollywood, aby dalej – niezależnie od sytuacji – osiągać znakomite wyniki w zestawieniach box office. W momencie, gdy każdy dolar musi być obejrzany z dwóch stron, rozsądek podpowiada najbezpieczniejsze decyzje kreatywne. Tworzenie nowych światów, bohaterów i fabuł wymaga nie tylko sił przerobowych, ale też niesie za sobą ryzyko finansowej klapy. Nie dość, że trzeba sporo zapłacić artystom, to jeszcze należy zatrudnić mistrzów marketingu, bo to oni będą musieli wypromować markę na świecie. Od czego są jednak franczyzy i kontynuacje? Nowy trend odwoływania się do dziedzictwa kultowych marek to rzecz zbawienna dla producentów.
Kontynuacja najczęściej kojarzy nam się z drugą lub trzecią częścią, która powstaje niedługo po pierwszej i próbuje popłynąć na fali popularności. Legacy sequel pod wieloma względami niczym się od tego nie różni, ale jego definicja dopuszcza między innymi miękki reboot. Do tego musi być spełniony warunek osadzania akcji filmu na wiele lat po wydarzeniach z oryginalnego widowiska. Jeśli jeszcze mogą do swoich ról wrócić aktorzy znani z pierwszej części, to mamy niezbędne składniki do stworzenia pełnoprawnego legacy sequela.
Idea takiego filmu odpowiada twórcom, którzy z jednej strony odwołują się do już stworzonego świata, z drugiej strony mogą śmiało opowiedzieć nową historię, bazując na twardych zasadach ustanowionych przez oryginał. Jedynym ryzykiem jest tak naprawdę ingerencja w kanon, czego dowodem jest Matrix Zmartwychwstania i wielu niezadowolonych widzów. Lana Wachowski postanowiła stworzyć widowisko złożone tematycznie. Niestety, niektórzy zarzucili jej chęć spieniężania franczyzy. Widowisko jest ironiczne, nie stara się na siłę zadowalać fanów i zmienia trochę ich postrzeganie na to, czym kiedyś się zachwycali. Niezależnie jednak od tego przykładu, tworzenie legacy sequeli jest bardzo wygodne, bo ryzyko finansowej porażki jest małe. Jasne, fani mogą kręcić nosem na fabularne wybory, ale żeby mogli to robić, muszą najpierw wydać dolary w kinowej kasie. Studio ma pewność, że widzowie pamiętający oryginał będą chcieli po latach wrócić do tego świata i zobaczyć, jak aktorzy się zestarzeli. Jednocześnie nie wyklucza to nowych widzów, bo projekty są tak planowane, aby łączyć pokolenia, co daje duże szanse na przyzwoity zarobek.
Popkulturowy Uroboros
Już za moment widzowie na całym świecie ruszą na nowy Jurassic World: Dominion, który będzie zwieńczeniem nowej trylogii, świetnie wykorzystującej elementy legacy sequela (nie mylić z tworzeniem świetnych filmów). O dziwo, pierwsza część prócz fabuły związanej z dinozaurami i motywem parku nie miała zbyt wielu odniesień do oryginalnych filmów. Zabrakło tego, co przyciąga chyba najbardziej – odtwórców kultowych ról. Dopiero w drugiej części mieliśmy krótki występ Iana Malcolma w wykonaniu Jeffa Goldbluma, a w zwieńczeniu nowej serii dojdzie do pionowego spotkania całej trójki z Parku Jurajskiego. Do swoich ról wrócą Laura Dern i Sam Neill, co mocno akcentowane było w zwiastunach i odwoływało się do nostalgii widzów. Sentyment jest potężnym narzędziem filmowego przemysłu. Obecnie nowe pomysły bez gwarancji odniesienia sukcesu spychane są na dalszy plan na rzecz tego, co już raz się sprawdziło.
Wymyślanie koła na nowo to sztuka niezwykle trudna i w przemyśle filmowym bardzo kosztowna. Kino jest wciąż bardzo młodym rodzajem sztuki. W porównaniu do malarstwa czy muzyki uchodzi wręcz za młodzieniaszka. Problem w tym, że tworzenie fikcyjnych historii jest coraz trudniejsze, a wąż powoli zjada swój własny ogon. Moim zdaniem mamy deficyt oryginalności w kontekście kina wysokobudżetowego. A tutaj właśnie legacy sequele czują się najlepiej.
Nie ma na razie perspektyw na to, żeby proceder odwoływania się do naszej nostalgii przystopował, a nie zatrzymają tego wszelkie nieudane próby, jak nowe Terminatory (nawet ten z powrotem Lindy Hamilton i Arnolda Schwarzeneggera) czy okrutnie słaby Kosmiczny mecz: Nowa era. Już pierwszy film z 1996 roku nie był widowiskiem udanym, ale otoczony został przez nas sentymentem i tęsknotą do czasów minionych. Nowość z udziałem LeBrona Jamesa nie dokłada do tego świata nic nowego, a jedynie tworzy produkt skrojony pod ludzi chcących zobaczyć piknik postaci wyciągniętych z zasobów Warner Bros.
Są jednak sequele wybitne, takie jak Mad Max: Na drodze gniewu. Jest to specyficzny w tym wypadku przykład, bo to reboot serii. George Miller dokonał czegoś wielkiego. Wziął markę, utkany wcześniej przez siebie koncept, i zrobił z tego coś świeżego, pomysłowego i przełomowego. Nie tylko oddał tym hołd oryginałowi (a raczej kontynuacji), ale też zawstydził wszystkie współczesne widowiska. Takie powroty łatwo usprawiedliwić w momencie, gdy fabuła stoi na wysokim poziomie, a współczesna technologia pozwala nieco inaczej opowiedzieć wizjonerską historię. Innym przykładem może być Top Gun: Maverick odwołujący się do lat 80., a jednocześnie wprowadzający dużo świeżości i współczesnego sznytu. Produkcja pokazała, jak kręci się widowiskowe sceny bez podparcia efektami komputerowymi.
Najlepsze moim zdaniem legacy seuqele [RANKING]
Są marki, których nie da się włożyć do gabloty i zostawić w pierwotnych formach. Gwiezdne Wojny, niedługo też Indiana Jones, wszelkie filmy Marvela – to nie powinno leżeć bezczynnie! Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy z 2015 roku określiłbym mianem doskonałego przykładu legacy sequela, nie pod względem jakości, ale wypełniania założeń. Dano widzom okazję powrotu do ciekawego świata, stworzono pomost między pokoleniami. Nowi widzowie dostali nowych bohaterów, natomiast starzy wyjadacze zobaczyli po latach Harrisona Forda, Marka Hamilla i Carrie Fisher w kultowych rolach. Wydaje mi się, że nikt nie powinien obrażać się na fakt powrotu do franczyzy, bo po co tworzyć coś nowego o nazwie Kosmiczne Pojedynki, skoro mamy już istniejący, kapitalny świat do wykorzystania? Inna sprawa to fakt, że Gwiezdne Wojny stały się kreatywnie nijakie, ciągle odwołując się do dziedzictwa oryginalnych filmów, co zatrzymało markę w miejscu. To jednak temat na inny artykuł.
Co z dna garnka wygrzebie jeszcze Hollywood?
Mam wrażenie, że nie ma już marki, która nie mogłaby doczekać się wznowienia. Hollywood codziennie wyciąga coś nowego, kupuje nowe prawa i coraz chętniej sięga po adaptacje. Dotyka wszystkiego, nawet Lśnienia za sprawą Doktora Sen, Candymana, a nawet Mary Poppins w nowej odsłonie z udziałem Emily Blunt. Do tego Bill i Ted powrócili po latach, a były prezydent USA mógł znowu ogłosić niepodległość w Dniu Niepodległości: Odrodzenie. Żeby nie było tak krytycznie, to warto jeszcze przywołać kilka udanych legacy sequeli. Do wspomnianego Mad Maxa i Top Guna warto dorzucić fenomenalnego Creeda, a także serial Cobra Kai. Na ich przykładzie możemy zauważyć, co tak naprawdę wyróżnia te produkcje – serducho i autentyczna potrzeba stworzenia kontynuacji. Po samej fabule można poznać, że ktoś naprawdę pomyślał, co po latach mogą robić Daniel LaRusso, Pete "Maverick" Mitchell, a jakie problemy ma Rocky Balboa. Pragniemy zobaczyć, jaką drogę przeszli nasi idole i nie ma w tym nic złego, jeśli tylko w parze z naszymi pragnieniami pójdzie jakość. W tym kontekście idea legacy sequela jest słuszna. Łatwo wyczuć, kiedy po markę sięga się dla zarobku, a kiedy ktoś chce zrobić coś wielkiego. Tym bardziej że powracający do swoich ról aktorzy i aktorki w tych udanych kontynuacjach to nie tylko żywe pomniki, ale też postacie dodające dużo do samego filmu. Czuć, że faktycznie przez te lata czegoś doświadczyli, że nie zawsze było kolorowo.
Jeszcze wiele podobnych projektów przed nami – tych udanych i tych chcących wydoić franczyzę. Pamiętam ten dysonans w momencie, gdy na seansie filmu Spider-Man: Bez drogi do domu mój Peter Parker, w wykonaniu Tobey'ego Maguire'a, przytulał się do nowej wersji Toma Hollanda. Dziwne uczucie. Może nawet wzruszające? Z pewnością przykrywające to, że sam film nie był specjalnie udany i koniec końców nie wykorzystał tego konceptu. Ciekawe, ile produkcji legacy sequeli po latach osiągnie status kultowych i będzie równie dobrze wspominanych co oryginały. Czy tutaj też uda się przykryć niedociągnięcia sentymentem? A może ogromna liczba tego typu produkcji sprawi, że widzowie zwyczajnie się zmęczą i przestaną ekscytować powrotami? Przyjdzie nam poczekać na ostateczne wnioski, ale jest nadzieja na to, że będzie dobrze – oby tylko to Kosmiczny mecz inspirował twórców, a Na drodze gniewu i Maverick.