Wiosna 1944 roku, Jabłonów, niewielka miejscowość w ówczesnym województwie stanisławowskim, położona na terytorium dzisiejszej Ukrainy. Armia Czerwona prowadzi szeroko zakrojoną operację dnieprowsko-karpacką, siły nazistowskich Niemiec są już w odwrocie. 13-letni chłopak z polskiej rodziny zostaje wysłany przez matkę do znajdującej się 20 km dalej Kołomyi po mały worek ziemniaków. To niemożliwe zadanie; wraz z najbliższymi od kilku miesięcy ukrywa się on w pobliskich lasach, błądząc po kolana w śniegu i udając trupa zawsze wtedy, gdy w pobliżu słychać strzały i świst przelatujących nad głowami pocisków. Jest głodny, wycieńczony, ale doskonale wie, że bez pożywienia jego rodzina nie przetrwa. Połowę dystansu przemierza czołgając się, a mimo to jest bliski osiągnięcia celu. Na jego drodze u wejścia do Kołomyi staje jednak radziecki żołnierz, który przystawia chłopakowi karabin do głowy. "Imię!" - wykrzykuje po rosyjsku czerwonoarmista. "Wołodia" - odpowiada młodzian, po czym zamyka oczy i w przypływie rozpaczy godzi się ze śmiercią. Rzecz w tym, że żołnierz po tej odpowiedzi zalewa się łzami. Polski chłopak przetrwa; do tej historii jeszcze wrócimy. 

Świat, który szuka nadziei 

Podejrzewam, że od czwartku większość z Was niepewnie próbuje odnaleźć swoje miejsce w świecie, który nijak nie przypomina, wydawałoby się, bezpiecznej rzeczywistości sprzed poranka 24 lutego. Na każde kilka chwil wykonywania codziennych obowiązków przypada tyle samo czasu sprawdzania doniesień z Ukrainy, prawda? Konserwuje się w Was to przedziwne uczucie, jakaś niepokojąca mieszanka strachu, niemocy, niemożliwej do rozładowania frustracji i świadomości, że nic już nie będzie jak dawniej? Gdzie teraz jest normalność? Co ona właściwie obecnie znaczy? I, co bodajże najważniejsze, czy warto dać jeszcze szansę nadziei? Odpowiedź na ostatnie z tych pytań paradoksalnie jest najprostsza. Jestem absolutnie urzeczony sposobem, w jaki my, Polacy, zdajemy w ostatnich dniach egzamin jako społeczeństwo. Ukraińcy znajdują u nas drugi dom, organizujemy szeroko zakrojone zbiórki, na międzynarodowym forum niemalże ewangelicznym "tak, tak, nie, nie" twardo stajemy w obronie naszych Sióstr i Braci zza wschodniej granicy. W tych trudnych chwilach nadzieja to nie tylko głośny krzyk sprzeciwu wolnych ludzi całego świata wobec zbrodniczych działań Władimira Putina, Ramzana Kadyrowa i Aleksandra Łukaszenki. Ona przybiera dziś twarz ukraińskich herosów: kobiety nakazującej rosyjskiemu żołnierzowi wsadzenie do kieszeni nasion słonecznika, legendarnych braci Kliczko stających w obronie swojej ojczyzny, tajemniczego Ducha Kijowa, który sieje popłoch wśród pilotów wroga, członków idącego na zatracenie batalionu Azow i nade wszystko - prezydenta Wołodymyra Zełenskiego, jedynego w swoim rodzaju zaklinacza ukraińskich serc i dusz. Fascynujący to człowiek i bez dwóch zdań aktualnie najważniejsze dziecię, które dała światu popkultura.  Wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, że wojna w 3. dekadzie XXI wieku to zjawisko wielopoziomowe, a każdy z jej aspektów ma fundamentalne znaczenie w teatrze działań militarnych. Istnieje więc sfera, w której Ukraińcy już teraz - po zaledwie 4 dniach od rozpoczęcia bestialskiej inwazji Rosji - osiągnęli przewagę totalną, wizerunkowo doprowadzając do całkowitego rozgromienia agresora. Gdy Putinowi rozpada się mozolnie tkana od 22 lat siatka geopolitycznych zależności, Ukraina w oczach międzynarodowej społeczności urasta do miana narodu heroicznych bojowników o wolność; w tej perspektywie nie ma specjalnego znaczenia fakt, jaki będzie finał okrutnych wydarzeń za naszą wschodnią granicą. W uzmysłowieniu sobie przez świat waleczności serc Ukraińców najważniejszą rolę odgrywa Zełenski, niepozorny komik, aktor, gigant. Jako medioznawcę z wykształcenia fascynuje mnie sposób, w jaki operuje on medialnym komunikatem, mniej lub bardziej cierpliwie czekając na sprzężenie zwrotne. Prezydent Ukrainy sięga po właściwie wszystkie dostępne środki, aby raz po raz tchnąć nadzieję w umysły przerażonych rodaków czy wywołać presję na przywódcach Zachodu; jeśli prześledzimy jego ostatnie przemówienia, znajdziemy w nich inteligentną ironię (wypowiedziane do proponujących mu ewakuację Amerykanów "Potrzebuję amunicji, nie podwózki", z pewnością trafi do podręczników), stawianie innych państw przed faktem dokonanym (rzekome zapewnienie Turcji o zamknięciu cieśnin Bosfor i Dardanele dla rosyjskich okrętów), błagalne prośby (apele o wsparcie w obliczu zagrożenia całej Europy), słowiańską zawadiackość (kapitalne, nagrywane telefonem wideo, w którym przedstawia swoich współpracowników w centrum Kijowa, by później podsumować każdego zebranego słowem "obecny"), ale i przejawy myślenia kolektywnego, patriotycznego. Nie wiem, czy w XXI wieku na Starym Kontynencie, a może w ogóle na całym globie, pojawił się człowiek, którego historia podsumuje wymownym określeniem "mąż stanu". Nie mam za to złudzeń, że prezydent Zełenski jest do tego miana kandydatem idealnym. 

Wołodymyr Zełenski w batalii o ukraińskie serca i dusze 

Przywódca Ukrainy zamienił garnitur na koszulkę w kolorze khaki, doskonale zdając sprawdzian z roli, jaką powierzył mu jego naród i historia. W mających w sobie coś z bezczelności materiałach "z ręki" Zełenski bezlitośnie rozprawia się z rosyjskimi szczekaczkami propagandowymi, pokazując, że jest wciąż na posterunku, że polująca na niego armia putinowskich siepaczy może iść się, jakby ujęli to bohaterowie ze Żmijowej Wyspy, "pier...". Ukraińcami dowodzi dziś człowiek ze stali, który wynosi morale swoich ciemiężonych obywateli w stratosferę. Nie ma w tym jednak żadnego przypadku. W osobie Zełenskiego jak w lustrze odbija się wszystko to, czym była, jest i nieustannie będzie współczesna Ukraina. Jej prezydent jest ucieleśnieniem każdej przemiany, jaka przez ostatnie trzy dekady zaistniała w państwie naszych wschodnich sąsiadów. Jeszcze kilka czy kilkanaście dni temu, widząc jego chłopięcą sylwetkę (sieć podaje, że ma mniej niż 170 cm wzrostu), w pierwszym odczuciu wzięlibyśmy go za aberrację ukraińskiej historii, niezwykle sprawnego politycznie komedianta, który najwyższy urząd w swoim kraju mógł objąć dla hecy. Nic bardziej mylnego: Zełenski - w internetowych memach porównywany do Johna Rambo i innych twardzieli popkultury - staje się nośnikiem i zarazem projekcją naszych marzeń o lepszym świecie. O świecie bez Putina i reszty szaleńców, którzy w przypływie gniewu, plując wokół siebie, nazywają wolnych ludzi "neonazistami" i straszą użyciem broni nuklearnej. Nie, to nie jest rzeczywistość, którą starała się budować większość Europejczyków po 1945 roku. Ona przybiera zupełnie inne barwy, te, które najdobitniej podsumował chyba sam Zełenski:
Kiedy planowałem zostać prezydentem, powiedziałem, że każdy z nas jest prezydentem. Bo wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za nasze państwo. Za naszą piękną Ukrainę. A teraz stało się tak, że każdy z nas jest wojownikiem... I jestem przekonany, że każdy z nas zwycięży. 

Komik, aktor, gigant 

Prezydent Ukrainy jest jedną z tych postaci, o których zwykło się mawiać, że gdyby nie istniały, należałoby je po prostu wymyślić. Urodził się w 1978 roku w Krzywym Rogu w rodzinie ukraińskich Żydów. Dorastał jednak w Mongolii, gdzie jego ojciec zarabiał na chleb jako profesor cybernetyki. Od dziecka mówił głównie po rosyjsku - tego języka używał nawet w trakcie kampanii prezydenckiej. Nic nie wskazywało na to, że Zełenski ma jakiekolwiek aspiracje polityczne. Jeszcze w trakcie studiów prawniczych w Kijowie zaczął tworzyć skecze, stając się później jednym z założycieli kabaretu Kwartał 95. Popularność grupy satyryków rosła w tak błyskawicznym tempie, że dostali oni swój własny program w telewizji, otrzymując tym samym możliwość regularnego wyśmiewania polityków wywodzących się z każdej opcji. Zełenski stał się głównym prowadzącym, rozwijał swoją karierę również jako producent, a sympatię widzów, która pozwoliła mu wygrać pierwszą edycję ukraińskiej wersji Tańca z gwiazdami, postanowił dodatkowo wykorzystać w filmach, pojawiając się choćby w takich produkcjach jak 8 pierwszych randek, 8 nowych randek, Miłość w wielkim mieście czy Rżewski kontra Napoleon; w tej ostatniej wcielił się w cesarza Francuzów, a na ekranie partnerował mu m.in. Jean-Claude Van Damme. Dodajmy do tego podłożenie głosu misiowi Paddingtonowi w ukraińskim dubbingu.  Kluczowy dla biografii Zełenskiego jest 2015 rok. To właśnie wtedy w Ukrainie zadebiutował pierwszy sezon serialu Sługa Narodu, w którym bohater niniejszego tekstu wcielił się w rolę Wasyla Hołoborodki. Protagonista tej ekranowej opowieści jest wypalonym zawodowo nauczycielem, który w przypływie złości podzielił się z uczniami swoimi bezkompromisowymi przemyśleniami o upadku klasy politycznej i trawiącej ją korupcji. Podopieczni Wasyla zdołali tę wypowiedź nagrać i upublicznić w sieci. Lawina wydarzeń sprawiła, że Hołoborodko stał się dla rodaków bohaterem, którego później wybrali na nowego prezydenta. Każdy odcinek Sługi Narodu oglądało średnio po kilkanaście milionów Ukraińców - jak głosi miejska legenda, jeden z ankieterów postanowił sprawdzić faktyczną popularność Zełenskiego-aktora i dopisał jego nazwisko do sondażu poparcia przed kolejnymi, zupełnie już rzeczywistymi wyborami prezydenckimi. Efekt był taki, że 31 grudnia 2018 roku Zełenski w swojej macierzystej telewizji ogłosił, iż zamierza ubiegać się o urząd prezydenta Ukrainy. Ostatecznie objął go kilka miesięcy później, otrzymując w II turze 73% głosów i pokonując dotychczasowego prezydenta Petra Poroszenkę. Z popkulturowego punktu widzenia niezwykle intrygującym zdarzeniem jest to, że walczący w kampanii Zełenski wystartował z ramienia partii o nazwie... Sługa Narodu, a na antenie telewizji 1 + 1 przez cały okres politycznej batalii emitowane były nowe odcinki 3. sezonu serialu. Nawet jeśli obecny prezydent Ukrainy lawirował pomiędzy kolejnymi pytaniami o tak newralgiczne kwestie jak sytuacja w Donbasie, produkcja telewizyjna i bezpośredni kontakt z obywatelami poprzez sieć dały mu nie tylko olbrzymie możliwości wizerunkowe, ale i większy niż w przypadku poprzedników mandat do pełnienia nowej funkcji. To właśnie dlatego Zełenski relatywnie szybko rozwiązał ukraiński parlament i zarządził nowe wybory, z miejsca budując również (niemającą w historii Ukrainy analogii) sieć kontaktów z politykami Zachodu. Choć siłą rzeczy rozczarowanie rodaków musiało wpłynąć na spadek jego popularności, według najnowszego, przeprowadzonego już w czasie rosyjskiej inwazji sondażu prezydent cieszy się poparciem aż 91% współobywateli. 
fot. 1 + 1

Lekcja z wolności 

Zełenski jest najprawdziwszym, żywym dowodem na to, że popkultura może współtworzyć rzeczywistość nie tylko poprzez swoją machinę wzmacniania określonych postaw i zachowań. Jest inna droga - na poziomie oddziaływania pozornie subtelniejsza, a jednak ufundowana na konsekwencji, precyzji i przeogromnej sile rażenia. Ta ścieżka jest nam dziś potrzebna bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. W czasach zwątpienia i obaw o własny los potrafi łączyć, ba, niekiedy pozwala nawet dotknąć niemożliwego. Wołodymyr Zełenski stał się wzorem do naśladowania dla wielu światowych przywódców, zwłaszcza tych, którzy chcą poświęcić demokratycznego ducha wolności i solidarności na rzecz zajadłej walki o partykularne cele. Z samego serca Kijowa w ostatnich dniach przychodzi do nas jedna z najważniejszych lekcji z niezłomności w XXI wieku i pokrzepiająca świadomość, że rozrywaną na strzępy Ukrainą steruje dziś siła, która może przenosić góry. Piękna to myśl, że swój udział miała w tym także popkultura.  Z atakowanego przez współczesnych barbarzyńców miasta herosów, Kijowa, wróćmy na koniec do przywołanego na początku niniejszego tekstu Jabłonowa. Chłopak, który uciekł z ramion śmierci, nazywał się Władysław Piskozub. Był moim dziadkiem. Ocalał tylko dlatego, że miał na imię dokładnie tak samo, jak syn przystawiającego mu karabin do głowy radzieckiego żołnierza. Dziecko czerwonoarmisty zginęło na początku wojny w tej samej miejscowości, wtedy, gdy wspierający wówczas hitlerowców Węgrzy przetaczali się wojennym frontem przez Karpaty. Rosjanin miał do dziadka tylko jedną prośbę: by położył kwiaty na grobie jego syna. Ta prośba została spełniona, kilka razy, nawet w 1990 roku, gdy dziadek był w swoich rodzinnych stronach po raz ostatni. Zmarł 3 lata temu, a w jego życiu mnóstwo było ran, które zadali mu Sowieci, banderowcy, Węgrzy, Polacy. Brakuje mi go, zwłaszcza tej jego wyjątkowej niezłomności, hartowanej na ziemi, na której splotły się polsko-ukraińskie losy. Dziś widzę cząstkę tej samej wytrwałości i gorliwości w Córkach i Synach tych samych wzgórz, stepów, nizin. To jedyne pokrzepienie, jakie mam, gdy zdaję sobie sprawę, że w Jabłonowie wciąż mieszka moja daleka rodzina. Choć jest chyba dla mnie coś jeszcze. Ta myśl, że gdyby dziadek wciąż żył, powiedziałby teraz: "Sława Ukrajini! Herojam sława!".  Jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co istotne w popkulturze
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj