Najnowsza recenzja redakcji
Witamy w mieście, w którym piękne nastolatki rozwiązują skomplikowane zagadki kryminalne, licealiści kontrolują okolicę, a rudy jest jednym z najpopularniejszych dzieciaków na dzielni. Gdyby ktoś zapomniał, czym jest Riverdale, pierwsze minuty odcinka dobitnie o tym przypominają. Cheryl Blossom w przebraniu czerwonego kapturka strzelająca z łuku do wielkiego złego wilka w czarnej masce to coś, czego jeszcze w serialu nie było. Czy tym razem twórcy przesadzili? Kolejne wydarzenia z omawianego epizodu temu zaprzeczają. Ten absurdalny początek jest jedynie preludium do festiwalu abstrakcji i niedorzeczności.
Riverdale ogarniają zamieszki. W mieście pojawiają się kolejne, łaknące krwi gangi. Zdemolowana zostaje szkoła, restauracja Popa i kilka innych istotnych lokacji. Grasujący po okolicy Black Hood nie ułatwia sprawy w zaprowadzeniu spokoju. Dodaktowo Lodge’owie próbują skorzystać na zamieszaniu i wyznaczają dużą nagrodę za głowę seryjnego mordercy, czym chcą przypodobać się wyborcom. Nie wiedzą jednak, że do miasta trafia syn zabitego mafioza, planujący zemstę na rodzinie Hirama.
Nigdy wcześniej w Riverdale nie było tyle emocji opartych na motywach żywcem wyjętych z kina sensacyjnego i przygodowego. Wydarzenia są dynamiczne, mocne, energiczne. Nad głowami latają koktajle Mołotowa, drzwi wylatują z zawiasów, co chwilę padają strzały... Czy wszystkie te motywy trzymają w napięciu i przyprawiają widzów o ciarki na plecach? Nie bardzo. Ogląda się to jak dobrą popcornową rozrywkę, ale o jakiejkolwiek wartości merytorycznej czy artystycznej nie ma mowy. Akcja jest przewidywalna do bólu, a powtarzające się segmenty z cyklu „zabili go i uciekł” na finiszu drugiego sezonu mogą już lekko drażnić.
Denerwujący jest z pewnością wątek Black Hooda. Twórcy tak długo i sztucznie przeciągają moment, w którym wyjaśnią zagadkę tożsamości mordercy, że widz ma wszelkie prawo czuć się zniecierpliwionym. Dla wszystkich chyba jasne jest, że tato Betty nie jest mordercą, a jedynie ofiarą machinacji prawdziwego seryjnego zabójcy. W związku z tym wieczór filmowy w domu Cooperów nie generuje odpowiedniego napięcia ani nie kreuje mrocznego klimatu. Black Hood jako motyw przewodni Riverdale sprawdzał się w pierwszej połowie serii. Teraz widzowie tylko czekają na rozwikłanie zagadki, a sama postać killera nie wzbudza już chyba w nikim żadnych emocji.
Omawiany odcinek pełen jest motywów balansujących na granicy kiczu. Atak zakapiora na Veronicę i jej matkę, przerysowane Ghule, rodem wyjęte z jednej z historyjek o Batmanie, Cheryl Blossom latająca po lesie z łukiem, wyglądająca jak skrzyżowanie Czerwonego Kapturka i Hawkeye’a… Parodią samego siebie staje się również Hiram Lodge, który przechadzając się tu i ówdzie z sardonicznym uśmiechem na ustach, sprawia wrażenie, jakby kontrolował całe zamieszanie, a w rzeczywistości, z każdą kolejną minutą serialu traci na znaczeniu fabularnym. Riverdale, zagęszczając atmosferę i intensyfikując motywy sensacyjne, gubi klimat. Widz zamiast delektować się popkulturowymi smaczkami i podziwiać oryginalną oprawę audiowizualną, próbuje połapać się w goniącej na złamanie karku akcji.
Taki zabieg jest oczywiście zrozumiały. Jesteśmy przed wielkim finałem drugiego sezonu. Twórcy chcą wywołać wrażenie osiągnięcia apogeum, po którym nastąpi katharsis i rozwikłanie wszystkich wątków. Stąd rosnące szaleństwo, chaos i zniszczenie. Takie rozwiązanie odbija się jednak na tonie opowieści, który nieco blaknie. W natłoku sensacyjnych wydarzeń giną pozytywne cechy charakterystyczne dla formatu, przez co serial trudno odróżnić od wielu przeciętnych produkcji skierowanych do mało wymagających nastolatków.
Co o tym sądzisz?