X wiek, Skandynawia. Nastały ponure czasy. Lokalni władcy walczą o władzę i bogactwa, chrześcijańscy misjonarze z miernym skutkiem próbują wprowadzać nową wiarę. Wojownicy wolą wyruszać za morza na łupieżcze wyprawy niż bronić ludności przed demonami i czarownicami.
To czas ludzi silnych i walecznych. Takich jak Ainar Skald.
Ainara kochają kobiety – i nic dziwnego, gdyż jest waleczny, przystojny, dowcipny, inteligentny, sprytny i obeznany ze sztuką miłosną. Przede wszystkim jednak dlatego, że jest znakomitym skaldem, poetą, którego pieśni są powszechnie znane, a królowie i jarlowie płacą za nie brzęczącym srebrem.
W Karmicielu kruków Ainar samolubnie wywoła małą wojenkę, by tylko dla siebie zdobyć pokaźny skarb. Potem schroni się przed krwawą zemstą na Wyspie Lodów, gdzie zmierzy się w pojedynku na pieśni z upiorem draugiem. W końcu wyląduje na Wyspie Irów, a tam opat pewnego klasztoru poprosi go o wyjaśnienie zagadki morderstw dokonywanych przez powabnego kobiecego demona. Przy okazji Skald będzie musiał stawić czoło tajemnicy z własnej przeszłości.
Premiera (Świat)
13 czerwca 2013Premiera (Polska)
13 czerwca 2013Liczba stron
0Autor:
Łukasz MalinowskiGatunek:
Historyczna
Najnowsza recenzja redakcji
Skald: Karmiciel kruków jest zbiorem trzech opowieści śledzących losy tytułowego nordyckiego poety i pieśniarza. Ainarowi, jak brzmi imię naszego bohatera, nieobce są również sztuki wprawnego władania mieczem, picia niepojętej wręcz ilości alkoholu oraz uwodzenia najurodziwszych przedstawicielek płci przeciwnej. Nie stroni on także od wszelkiego rodzaju cennych błyskotek i wartościowych przedmiotów, która to słabość winna jest kolejnej jego niezwykłej zdolności - nieustannego wpadania w najgorsze tarapaty. Ta ostatnia cecha protagonisty stanowi siłę napędową dla większości wydarzeń rozgrywających się w książce.
Zanim jednak zagłębimy się w jej fabularne niuanse, warto podkreślić, z jakiego rodzaju literaturą mamy w ogóle do czynienia. Powieścią (czy raczej zbiorem opowiadań) Łukasza Malinowskiego prawdopodobnie zawiedzeni będą czytelnicy oczekujący bardzo poważnego i ambitnego wejrzenia w głąb duszy mieszkańców średniowiecznej Skandynawii. Nie w pełni usatysfakcjonowani okażą się zapewne również wielbiciele konserwatywnej prozy historycznej, nadgorliwie trzymającej się zapisanych w podręcznikach faktów. Choć autorowi nie brakuje obszernej wiedzy na temat dziejowego okresu, który opisuje (warto dodać, że z zawodu jest on historykiem zajmującym się badaniem kultury wikingów), jego celem nie było na szczęście wygłoszenie drętwego wykładu. Przywołany przez niego kontekst historyczny nie przykrywa swoim bogactwem samej fabuły, co wydaje się prawdziwą zmorą wszystkich pozycji z gatunku przygodowej komedii, którą już po przeczytaniu kilku pierwszych storn okazuje się być Karmiciel kruków.
Naturalną konsekwencją wyboru tej, z założenia lekkiej, konwencji jest nieskrywany dystans, z jakim pisarz traktuje przedstawiony przez siebie świat. I nie chodzi tu wyłącznie o parodystyczne podejście do poszczególnych motywów czy postaci pojawiających się na kartach utworu, lecz także o wprowadzenie do narracji wyraźnego elementu fantastycznego. W opowiadanej historii nie brak zatem czarnej magii, mistycznych rytuałów ani przedziwnych demonicznych stworzeń. Wywodzące się z mitologii skandynawskiej przesądy zostały potraktowane dosłownie, a następnie wymieszane z opartym o fakty wyobrażeniem tego, jak ówcześnie wyglądało życie i zwyczaje ludów z Północy. Ta pewna doza swobody, na jaką pozwolił sobie autor, sprawiła, że nasza uwaga skierowana została nie na jak najdokładniejsze odwzorowanie realiów epoki, lecz przede wszystkim w stronę występujących w książce bohaterów i ich przeżyć, co osobiście uznaję za duży plus.
Jeśli już o postaciach mowa, należy wyjaśnić, kim właściwie jest wspomniany Ainar. Tytuł skalda, jakim określany jest on przez całą opowieść, w czasach wikingów odnosił się do osób parających się tworzeniem poezji. Dzięki doskonałej znajomości lokalnych legend i umiejętności układania na ich podstawie pięknych strof bywali oni częstymi i na ogół mile widzianymi gośćmi na skandynawskich dworach. Za udany popis swego artystycznego rzemiosła skaldowie mogli liczyć na sowite wynagrodzenie przyjmujące nierzadko formę drogocennych skarbów. Nie oznaczało to wcale jednak, że obca im była wojaczka, z którą to przecież najbardziej kojarzy nam się współczesny kulturowy obraz wikinga. Dobrym tego przykładem jest właśnie Ainar, który w utworze Łukasza Malinowskiego funkcjonuje zarówno jako utalentowany poeta, jak i nieustraszony poszukiwacz przygód.
Podróże bohatera wypełnione zostały szczękiem stali oraz jękiem zarzynanych ofiar, co powoduje, iż w trakcie lektury nie mamy wątpliwości, skąd wziął się jego budzący trwogę przydomek, tytułowy Karmiciel kruków. Autor nie szczędzi nam licznych opisów scen walki, które szczęśliwie okazują się na tyle pomysłowe i dobrze wpisane w narrację, że powinny jeśli nie zadowolić, to przynajmniej nie razić nawet największych przeciwników tego rodzaju fabularnych rozwiązań. Moją ulubioną sekwencją pojedynku są zaś zapasy Ainara z draugiem, czyli nieumarłym mścicielem, o których jeszcze napomknę. W tym momencie wolałbym jednak skupić się na kolejnym czynniku mającym istotny wpływ na rozwój fabuły, a mianowicie na inteligencji głównego bohatera.
Co najmniej zaskakujące wydaje się, że sensacja, która w znacznym stopniu odpowiedzialna jest tutaj za budowanie dramaturgii, w kluczowych dla intrygi momentach schodzi na plan drugi. Podczas czytania Karmiciela kruków niejednokrotnie odniosłem wrażenie, że protagonista, który – jak sam słusznie o sobie mówi - nie jest cherlakiem, swoje największe sukcesy odnosi wcale nie wówczas, kiedy próbuje posługiwać się mięśniami, lecz raczej wtedy, gdy polega na swojej przebiegłości oraz wiedzy. Ma zresztą ku temu wiele okazji, ponieważ autor nierzadko bardzo zmyślnie nakierowuje fabułę na tory upodabniające ją do historii kryminalnej. W rezultacie Ainar, choć trudno uznać go za oryginalną czy nietuzinkową postać, nabiera jednak nieco charakteru i wyrazistości. I nie przeszkadza temu w ogóle fakt, że większość stawianych przed nim wyzwań udaje się rozwikłać wyłącznie dzięki wiecznie sprzyjającemu mu łutowi szczęścia, a nie autentycznej przenikliwości, którą tak bardzo – podobnie jak wspomnianą tężyzną fizyczną – lubi się przechwalać.
Wielka szkoda, że reszta pojawiających się na kartach książki bohaterów nie jest przynajmniej w połowie tak barwna, co tytułowy skald. Mimo że opisani przez Łukasza Malinowskiego pazerni jarlowie, zapijaczeni drengowie (co było staro-skandynawskim określeniem na wojowników) czy bojaźliwi mnisi (w pewnym momencie akcja opowieści przenosi się do leżącego na terenie dzisiejszej Irlandii klasztoru) tworzą jako zbiorowość całkiem interesujące (a przede wszystkim zabawne) tło, nie znajdziemy wśród nich jakichś wyróżniających się z tłumu jednostek. No może poza Znajdą, która, ku przerażeniu Ainara, zupełnie nieoczekiwanie wparowuje w pozbawioną zobowiązań, lekkoduszną egzystencję poety. Trzeba jednak przyznać, że rola, jaką ta pocieszna istotka pełni w fabule, sprowadza się zaledwie do bycia maskotką głównego bohatera, wprowadzającą do jego losów kolejny akcent humorystyczny.
Nadeszła pora wyjaśnić wcześniejszą wątpliwość dotyczącą gatunku literackiego, jaki zaproponował autor, a dokładnie tego, czy w przypadku Karmiciela kruków mamy do czynienia z powieścią, czy może raczej ze zbiorem opowiadań. Konstrukcja fabuły utworu sprawia bowiem wrażenie dość niecodziennej zarówno dla jednej, jak i drugiej formy. A to dlatego, że do składającego się z ledwie (lub aż) trzech krótkich historii tomu jakoś nie bardzo pasuje mi żaden z wymienionych terminów. Moje zastrzeżenie pogłębia też sama treść owych opowieści, które – choć stanowiące odrębne byty – łączy ze sobą dużo więcej niż tylko postać Ainara. Polega to mniej więcej na tym, że wątki zapoczątkowane w pierwszej części kontynuowane są w kolejnej, zaś w ostatniej zataczają one swego rodzaju fabularny krąg. Ze względu na charakter portalu, na jakim opublikowana została ta recenzja, pozwolę sobie porównać książkę Łukasza Malinowskiego do schematu scenariusza serialu telewizyjnego, który również podzielić można na główną intrygę oraz towarzyszące jej epizody poboczne.
Ponieważ przygody przedstawione w Karmicielu kruków tworzą ostatecznie spójną całość, nie podejmę się wskazania, którą z nich uważam za najlepszą. Każda okazuje się na tyle odmienna od pozostałych, że zasługiwałaby zapewne na odrębną analizę. Ograniczę się jednak do zwięzłego ich podsumowania. Pierwsza historia powinna spodobać się wielbicielom nietypowych zabiegów formalnych, głównie za sprawą intrygującego sposobu, w jaki poprowadzona została jej narracja (czego celem było bardzo obrazowe ukazanie różnic pomiędzy średniowiecznymi ideałami dobrego chrześcijanina i szanowanego wikinga). Druga nowela to gratka dla fanów opowieści z dreszczykiem, w której nie brakuje tajemniczych rytuałów, nadprzyrodzonych zjawisk ani… czarnego humoru (w czym przoduje wspomniana wcześniej scena zapasów z potworem). Ostatnia – a przy tym najdłuższa – opisana w tomie przygoda stanowi hołd dla tradycji powieści detektywistycznej, co dało Ainarowi zakasującą okazję wcielenia się w rolę błyskotliwego pogromcy zbrodni w stylu Sherlocka Holmesa (w części tej autor kontynuuje również interesujący wątek zestawienia filozofii życia proponowanej przez chrześcijaństwo ze światopoglądem charakterystycznym dla mieszkańców średniowiecznej Skandynawii).
Skald: Karmiciel kruków to może nie lektura, która wstrząśnie czytelnikiem zaprawionym w awanturniczych historiach o potężnych wojownikach i ich równie śmiałych, co szalonych czynach. Nie jest ona także pozycją, która ostatecznie ugasi pragnienie wiedzy osób zaintrygowanych fascynującą kulturą wikingów (choć na pewno warto wspomnieć o znajdującym się na ostatnich stronach książki, ciekawym dodatku na temat skandynawskiej mitologii, napisanym z perspektywy Ainara). Mimo to utwór Łukasza Malinowskiego skutecznie pobudza wyobraźnię odbiorcy i sprawia, że ma on chrapkę na więcej (dlatego bardzo cieszą mnie pogłoski o możliwym powstaniu kolejnego tomu). Nie jest tego w stanie zmienić nawet rzucająca się w oczy wtórność fabuły, przed którą nie udało się niestety ustrzec autorowi (zwłaszcza końcówka opowieści nieodparcie przypomina perypetie niejakiego Geralta i Ciri). Najważniejsze jednak, że całość napisana została z werwą, pasją i humorem godnymi prawdziwego drenga.