1800 gramów to film wielkich ambicji i jeszcze większych porażek. Choć jego twórcy odważnie podeszli do problemu adopcji w naszym kraju, to przemielili go przez cukierkowo-świąteczną aurę i wpisali w ludzi wyjętych żywcem z kolorowych magazynów. Ten ekranowy świat chce być tak bliski nam, że możemy nie zdać sobie sprawy, iż nigdy nie istniał.
Jeśli w centrach handlowych widzicie już utytłane w czekoladzie Święte Mikołaje czy dogorywające za sklepowymi półkami choinki, a z radia do Waszych uszu nieśmiało dobiegają znajomo brzmiące takty "Last Christmas", to z dużym prawdopodobieństwem możecie zakładać dwie rzeczy. Po pierwsze, zbliża się Boże Narodzenie. Po drugie, TVN trzyma rękę na pulsie i szykuje się do kolejnego skoku na portfele widzów, wypuszczając do kin jeszcze jeden film świąteczny. W tym roku stacja telewizyjna postanowiła przesunąć fabularne środki ciężkości i za pomocą swoich
1800 gramów zdiagnozować sytuację adopcji w naszym kraju. Temat z całą pewnością ważny i wymagający wnikliwej analizy, jednak w świecie Edwarda Miszczaka i jego żołnierzy spłaszczony, pocięty i upchnięty w narracyjne ramy tak, jakbyście do klatki dla papugi próbowali włożyć słonia. Rzeczywistość na TVN-owską modłę to jakaś trudna do jednoznacznego uchwycenia, przejaskrawiona symulacja - wystawne lokacje, niezliczone światełka, bohaterowie wycięci z okładek kolorowych czasopism, błyskawiczne rozwiązywanie większych niż życie problemów. Reżyser
Marcin Głowacki co prawda dzielnie walczy o uwypuklenie w tym fabularnym rozgardiaszu poruszającej sytuacji dzieci, jednak w końcowym akcie wszystkie wątki lecą na łeb na szyję. Nikomu, od scenarzystów poczynając, na aktorach kończąc, nie chce się dalej uczestniczyć w tej coraz bardziej karykaturalnej wariacji na temat prawdziwego świata. Miało być wzruszająco, a wyszło po prostu pstrokato.
W Krakowie pachnie zbliżającą się wigilią - uliczne Mikołaje przepędziły Lajkoników, bożonarodzeniowy jarmark mieni się piękniej niż Bazylika Mariacka, a sztuczny śnieg subtelnie otula budynki i koi zbolałe, ludzkie serca. Jest tu tak magicznie, że nikogo nie zdziwiłoby specjalnie, gdyby kibice Wisły i Cracovii wymieniali się nawzajem prezentami w postaci pierogów lub nawet konsol; w końcu ich stać. Gorzej tylko, że świnka-skarbonka jednego z tutejszych ośrodków preadopcyjnych jest zupełnie pusta. Będąca w nim Alfą i Omegą Ewa (
Magdalena Różczka), córka zajmującej się pomocą humanitarną dla Afryki Zofii Wysockiej (
Dorota Kolak), dwoi się i troi, by znaleźć nowych opiekunów dla dzieci. Życie nieustannie rzuca jej jednak kłody pod nogi; prowadzona przez nią placówka ma zostać zlikwidowana, wiceprezydent miasta (
Zbigniew Zamachowski) od rozmów o finansach woli dobieranie krawata, natomiast w samym ośrodku coraz częściej pojawia się złowroga prezes fundacji (
Danuta Stenka), która grozi głównej bohaterce zwolnieniem. Ewa musi także odrzucać zaloty przystojnego mecenasa Raszyńskiego (
Maciej Zakościelny), łatać dziury w małżeństwie swojego brata (
Wojciech Mecwaldowski) i mierzyć się z tajemniczym Wojtkiem (
Piotr Głowacki), który miał tylko przeciągnąć pędzlem pomieszczenie, ale zdążył również w czasie hotelowych igraszek pomalować jej serce. Kobieta renesansu, człowiek orkiestra, wszystkich ustawia po kątach, lecz dobra jej nie odmówisz. Cała sytuacja zmieni się, gdy do placówki trafi zostawiona przez matkę Nutka - bój o jej szczęście postawi pod znakiem zapytania i karierę, i życie uczuciowe Ewy.
W świecie Miszczaka na ludzi spogląda się bardziej z góry niż z boku - nie ma więc żadnego przypadku w tym, że
1800 gramów spina klamra w postaci panoramicznego ujęcia Krakowa. Przywodzi to na myśl perspektywę brazylijskich bogaczy, którzy nad fawelami Rio de Janeiro i Sao Paulo przemieszczają się w swoich helikopterach. TVN-owscy zaklinacze sakiewek pod płaszczykiem brania na warsztat problemów człowieka z krwi i kości ukrywają prawdziwe zamiary, sprowadzone w niemalże każdym możliwym przypadku do korzystania z tego samego przepisu na komercyjny sukces. I tak społeczna diagnoza reprezentantów polskiej klasy średniej musi iść pod rękę z wszędobylskim wzruszeniem, pozorowanym przez odwołania do realnych kłopotów wyjętych żywcem z ostatniego numeru poradnika psychologicznego. Niepłodność, pozbawiająca praw rodzicielskich schizofrenia, zanikający podział ról w małżeństwie, zdrady - to wszystko w filmie Marcina Głowackiego co prawda jest, ale w miarę upływu seansu wydaje się jedynie pretekstem do zbudowania jeszcze jednej narracji o tym, że nawet w fatalnym położeniu życiowym lukier i tak musi nadejść. Sztampowość niektórych wątków poraża do tego stopnia, że akurat z tymi bohaterami nie będziemy mogli się w żaden sposób utożsamić. To fantazmaty naszych pragnień; ludzie odnoszący sukcesy, robiący rzeczy wielkie, podróżujący przez cały świat - świetnie wypadaliby na zdjęciach w mediach społecznościowych, jednak nie sprawdzą się w produkcji, która rzekomo miała posiadać duszę. Tej nie uświadczymy, ciała-mięsa jest tu również mało. Łatwiej o truchło rzeczywistości, której zgniliznę kamufluje się miszczakowym cukrem pudrem.
Najpełniej ten wniosek wyraża się w postawach bohaterów - wszyscy z nich dobrze prezentują się na papierze, ale na ekranie nie mogą wyjść poza powtarzany do znudzenia schemat postępowania. Energiczna i pracująca jak stachanowiec Ewa przemieszcza się po Krakowie może nawet szybciej, niż
Remigiusz Mróz pisze swoje książki. Nieważne, gdzie jest, ale widz i tak będzie wiedział, że zaraz zacznie jazgotać i strofować. Czasami robi to w dobrej wierze, w innym przypadku zaś staje się karykaturą siebie samej, postacią żyjącą w cieniu matki, niby silną do granic, lecz nieradzącą sobie z własną niedoskonałością. Jeszcze gorzej wypada Wojtek, człowiek, który przez dobrą godzinę czasu ekranowego zachowuje się tak, jakby musiał stać i patrzeć na kolejne wydarzenia, które popchną go w kierunku absurdalnej wolty. Jasne, przeżywa swój dramat, jednak to nie usprawiedliwia jego idiotycznego w swojej mocy sprawczej "odruchu serca". Choć scenarzystów produkcji było aż trzech, zupełnie nie poradzili sobie oni ze stworzeniem wielowymiarowego spojrzenia na fabułę. Są w
1800 gramów sceny, które w gruncie rzeczy sprowadzają się do jednej istotnej kwestii, ale zostają sztucznie rozciągnięte - protagoniści ze swoimi smutnymi oczętami patrzą w dal, no bo ból istnienia, życie, padół łez. Co więcej, przez ostatnie 30 minut autorzy historii walczą głównie o to, by każdy z licznych w tej opowieści wątków ścisnąć w miszczakowym imadle; szczęście samo się przecież nie napisze. Jak domki z kart padają przez to motywacje postaci, przeskoki lokacyjne i czasowe pełne są niedopowiedzeń, a balansowanie na granicy tak delikatnego tematu jak adopcja i porzucanie dzieci z niejasnych przyczyn zaczyna ustępować konstatacji, że w życiu jest jednak klawo.
Członkowie obsady robią, co mogą, byleby tylko nie rozbić się wraz z niebezpiecznie już w końcowej fazie filmu pikującą fabułą. Różczka przynajmniej na poziomie konceptualnym ma tu do zagrania jedną z najciekawszych postaci w swojej zawodowej karierze; cóż jednak z tego, skoro jej warsztat aktorski zostaje nieustannie wystawiany na próbę narracyjnych skrótów i scenariuszowych pułapek? Naprawdę zaskakujące jest poczucie, które może z nami pozostać po seansie - teoretycznie o Ewie dowiedzieliśmy się wszystkiego, a jednak zupełnie jej nie poznaliśmy. Główna bohaterka jest zbyt intrygująca, by przejść obok niej obojętnie, i jednocześnie zbyt odpychająca, by znaleźć w niej cząstkę człowieka w pełnym tego słowa znaczeniu. To początkowo wyprana z uczuć maszyna do dawania szczęścia; jeśli zamiarem scenarzystów było pokazanie jej osobistych tragedii, to, do licha, kto tak naprawdę za nie odpowiada? Matka, korporacje, egoistyczni mężczyźni, złowieszczy urzędnicy? Nie, cały zły świat, czyli wszyscy i tak naprawdę nikt. Próbują też Mecwaldowski i Głowacki, jednak grane przez nich postacie również stają się ofiarą fabularnych schematów - zwłaszcza Wojtek, który bez przekonania wypowiada kolejne kwestie. Lepiej na tym tle wypadają bohaterki Kolak i Stenki, lecz koniec końców posłużą one za negatyw dla dobroduszności Ewy, bodajże największej od czasu, gdy po tym świecie stąpał jeszcze święty Franciszek.
1800 gramów to film, którego aspiracje przerosły najszczersze chęci i umiejętności twórców - godna odnotowania odwaga doboru tematyki wykoleiła się tu w zetknięciu z cukierkowo-świątecznym zaprzęgiem opatrzonym szyldem TVN-u. Produkcja z całą pewnością znajdzie swojego odbiorcę, jednak w tym miejscu należy do niego skierować pytanie, czy zdaje on sobie sprawę, że iluzja życia nie jest tożsama z życiem jako takim? Kino pozwala nam lepiej się poczuć, to doskonały programator nastroju, lecz nie każda z ekranowych symulacji będzie mieć dobre przeznaczenie terapeutyczne w skali długofalowej. Zwłaszcza nie taka, która złożony problem adopcji w naszym kraju traktuje zero-jedynkowo, szkicując przed nami obraz Polski, która w rzeczywistości nie istnieje. W pokazanym w filmie Krakowie, jak i w wielu innych polskich miastach, ludzie rodzą się, umierają, czasami odnoszą sukcesy, by w innym miejscu sromotnie polec. Końce nie zawsze bywają szczęśliwe. Nie za każdym razem nasi rodacy z uśmiechem na ustach przechadzają się po zaśnieżonych uliczkach, by wymieniając serdeczności stanąć w kolejce po karpia. Nawet jeśli go już nabędą, ten może im stanąć ością w gardle. A przecież jego idealna waga to jakieś... 1800 gramów.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h