Biblioteka Netflixa wzbogaciła się o kolejny serial animowany na podstawie popularnej gry. Tym razem padło na Cuphead od Studio MDHR, czyli produkcję, która powstawała przez 7 lat. Tak długi czas potrzebny był na przygotowanie kapitalnej oprawy audiowizualnej, która inspirowana jest klasycznymi kreskówkami. Czy serialowej adaptacji - w naszym kraju dostępnym pod swojsko brzmiącym tytułem Filuś i Kubuś - udało się zachować ten czar?
Gdy po raz pierwszy zobaczyłem, że
The Cuphead Show w Polsce przemianowano na
Filuś i Kubuś, wybuchnąłem gromkim śmiechem. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do mnie, że tłumaczenie to, choć na pozór dziwne i pozbawione charakteru oryginału, tak naprawdę jest zaskakująco zgrabne i pomysłowe. Tymi samymi słowami można zresztą opisać cały pierwszy sezon nowego serialu animowanego. Twórcom udało znaleźć się idealny balans pomiędzy inspirowaniem się grami a dostarczaniem zupełnie nowych historii.
Animacja opowiada o przygodach dwóch braci, tytułowych Filusia i Kubusia, których głowy to... filiżanka i kubek. Brzmi to dziwnie, fakt, ale żyją oni w świecie zamieszkiwanym przez antropomorficzne zwierzęta i przedmioty, więc duet protagonistów świetnie do tego grona pasuje. Pewnego razu zachodzą oni za skórę samemu Diabłu, który w konsekwencji popada w prawdziwą obsesję na punkcie duszy Filusia. Wątek ten w nieco zmienionej formie pojawiał się też w grze i zdecydowanie znajdował się na pierwszym planie, tu zaś przewija się w tle i powraca od czasu do czasu. Cała reszta to odrębne historyjki i takie podejście, w połączeniu z krótkimi, trwającymi około 10 minut odcinkami, sprawdza się naprawdę dobrze. Dzięki temu na ekranie non stop coś się dzieje i nie sposób się nudzić. Niezależnie od tego czy macie na karku lat kilka, czy też kilkadziesiąt!
Duża w tym zasługa prostego, acz zwykle bardzo skutecznego, slapstickowego humoru. Bracia różnią się charakterem i temperamentem, co sprzyja częstym kłótniom, walkom i nieustannemu wpadaniu w tarapaty. To zaś prowadzi do niecodziennych przygód i zabawnych sytuacji. Dla twórców taki format był też doskonałą okazją do wplatania w odcinki innych postaci znanych z gry i udało się to zrealizować w naprawdę naturalny, niewymuszony sposób. W żadnym momencie nie czuć, że mamy do czynienia z produkcją wyłącznie dla fanów pierwowzoru, choć ci z pewnością bardziej docenią obecność pewnych bohaterów czy inne mrugnięcia okiem skierowane w ich stronę.
Najważniejsze jest to, że
Filuś i Kubuś zachowali estetykę znaną z gry. To istotne, bo to właśnie ten element wyróżniał tytuł autorstwa Studio MDHR na tle konkurencji. Serial również przypomina produkcje gdzieś z okolic lat 30. ubiegłego wieku, takie jak
Steamboat Willy czy dzieła wytwórni Fleischer Studios. Pewnych różnic jednak nie zabrakło i wygląda to tak, jakby twórcy zdecydowali się na delikatne uwspółcześnienie warstwy wizualnej: animacje są odrobinę płynniejsze, a na ekranie widzimy mniej filtrów, które postarzają obraz - zachowano jedynie drobny efekt ziarna. Nie zmienia to natomiast faktu, że patrzy się na to z przyjemnością. Seanse umila też świetny soundtrack z jazzową muzyką.
Pozytywnym zaskoczeniem był dla mnie polski dubbing. Obejrzałem odcinki dwukrotnie, raz w oryginale, a raz po polsku. Muszę przyznać, że rodzimi aktorzy brzmią bardzo podobnie do tych z angielskiej wersji językowej. W dialogach i piosenkach udało się zachować humor i lekkość, a i nazwy własne nie zawodzą: absolutnym mistrzostwem jest dla mnie zrobienie Dziadka Dzbana z Elder Kettle.
Filuś i Kubuś nie jest najlepszą adaptacją gier ani też najlepszą animacją dostępną w bibliotece Netflixa. Jest to natomiast serial krótki, lekki, ładny i przyjemny, dlatego doskonale sprawdza się jako odskocznia od codzienności i bardziej wymagających dzieł popkultury.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h