Zaczyna się tak jak w mandze Tsugumi Ōby i Takeshiego Obaty, lecz z dodatkiem lirycznej piosenki i sielskich scenek z życia licealistów. Główny bohater, Light Turner (Nat Wolff), to chytry chłopak, którego sposobem na zarabianie jest rozwiązywane testów innych uczniów. Ta scena ma już zapewne uświadomić widzów, na kogo trafili – małego cwaniaka, któremu brakuje jednak środków do wykazania się czymś więcej. Dziewczyna, która wpada mu w oko jest czirliderką, lecz to za wysokie progi. Mia Sutton (Margaret Qualley) traktuje Lighta raczej jako powietrze, niż kandydata na chłopaka. Zapewne życie głównego bohatera wciąż wyglądałoby nudnie i przeciętnie, gdyby nie zachciało mu się zebrać na odwagę, potem zostać pobitym, później ukaranym przez dyrekcję… Los bywa przekorny, a spokojna drzemka w szkolnym areszcie przekształca się w spotkanie z… czymś. Ryuk (głos Willem Dafoe), shinigami, bóg śmierci, postanawia się trochę rozerwać, a ową rozrywką zostaje właśnie Light, obdarowany tytułowym Notatnikiem śmierci. Wystarczy wpisać w nim imię i nazwisko osoby, którą chce się uśmiercić (i której twarz się widziało), aby ją uśmiercić. Przeładowany wręcz regułami notes szybko staje się początkowo narzędziem zemsty w rękach chłopaka, a następnie także jego nowej dziewczyny – tak, została nią Mia. Nastolatki zachowują się niczym Bonnie i Clyde, a każde kolejne dokonane przez nich morderstwo na odległość działa niczym najlepszy narkotyk – uzależnia i wciąga. Jednak Kira, bo taki przydomek wybiera sobie Light, nie może chodzić po świecie bezkarny. L (Keith Stanfield), genialny detektyw rozpoczyna współpracę z policją, a zwłaszcza z jednym policjantem – ojcem Lighta (Shea Whigham). Death Note luźno czerpie z oryginalnej mangi, dobierając bohaterów oraz wątki dość swobodnie. Oczywiste jest, że jeżeli ten półtoragodzinny film ma wyczerpać temat, nie obejdzie się bez skrótów. Widzowie znający mangę, czy choćby mający za sobą seans 37-odcinkowego serialu anime pewnie nie pozostawią na filmie Netfliksa suchej nitki. Pomijając zmianę miejsca akcji czy kolor skóry bohaterów, cała koncepcja Notatnika śmierci także zostaje na potrzeby filmu odrobinkę zmieniona. Ten filmowy notes jest tak przeładowany regułami i zasadami, że bohater nawet stara się w nie wszystkie dogłębnie wczytać. Oczywiście ku uciesze Ryuka, który świetnie się bawi, niczym lalkarz swoimi dziełami. Filmowy Light to też zupełnie inny bohater – nie brakuje mu może wyrachowania, ale to w gruncie rzeczy tchórz, który naprawdę śmiesznie krzyczy. Główny bohater wypada szczególnie groteskowo, kiedy z okrzykiem niczym z horroru klasy C próbuje uciec przez bogiem śmierci. Akurat ta scena została udostępniona przez platformę Netflix, ale to chyba nie był dobry pomysł. W tym momencie widz może tylko przypomnieć sobie oryginalnego Lighta Yagami, niemającego prawie nic wspólnego z postacią Nata Wolffa. Młody aktor robi, co może, ale chwilami jest po prostu tak groteskowy, że aż śmieszny. Nie wiele lepiej wypada Mia, bohaterka wykreowana w zasadzie na potrzebę filmu. Można mieć było nadzieję, że będzie miała coś wspólnego z główną bohaterką mangi, Misą Amane, lecz to kompletnie inne osoby. Mia to dziewczyna, dla której Light stał się atrakcyjny dopiero jako władca śmierci, co mówi o niej wiele. Zdecydowanie ciekawiej wypada ojciec głównego bohatera, James Turner, a raczej wcielający się  w niego Shea Whigham. Za to L… Słynny L, wyglądem odbiegający jak to tylko możliwe od mangowego pierwowzoru, to postać początkowo nawet ciekawa. Tak jak komiksowy L uwielbia słodycze, a także internetowe konferencje i siedzenie w dziwnych pozycjach. Jednak im dalej w las, tym gorzej. Ostateczna konfrontacja bohaterów ujawnia słabości ich obu – L także jest tak przerysowany, jak to tylko możliwe. Kto zna oryginał, ten wie, jak pasjonująca jest intelektualna walka Lighta z genialnym detektywem. Tutaj mamy raczej wykrzykiwane slogany i bieganie po mieście. Tak wypada film na tle mangi, czas spojrzeć na produkcję Netfliksa jako samodzielne dzieło. To przede wszystkim produkcja niepotrzebnie krwawa. Dla nieznających oryginału dodam, że o ile nie podało się w Notatniku konkretnego powodu śmierci, delikwent umierał na zawał serca. Filmowy Light ma jednak sporo fantazji, a jego pomysły przybierają często obrót zdecydowanie drastyczny. Źli ludzie giną tutaj naprawdę w sposoby absurdalne, ale też szczegółowo pokazane, niczym w dosłownie każdym horrorze. Takie sceny trochę nie pasują do całości filmu, przesiąkniętego, owszem, mrokiem, jednak hektolitry krwi nie są bohaterom i widzom do życia potrzebne. Nie da się też uciec od wrażenia, że Light i Mia jak na parę genialnych przestępców są za mało inteligentni, a L wpada na trop Kiry wręcz rewelacyjnie szybko. Takie są wady upychania długiej historii w jeden film. Pełno tu ujęć pod dziwnymi kątami, co również kojarzy z kiepskimi filmami, a kto miał nadzieję na porządną scenę z Ryukiem, będzie rozczarowany. Twórcy świadomie dawkowali w zwiastunach ujęcia z tym shinigami, jednak nie lepiej jest w produkcji Netliksa. Albo jest za ciemno, ewentualnie Ryuk siedzi tyłem… Jednak jego świecące oczy w połączeniu z niepokojącym śmiechem Willema Dafoe i maniakalną obsesją na punkcie jabłek wypadają bardzo dobrze. Wizualnie nie jest źle, ale zdecydowanie najlepszym aspektem filmu jest… muzyka. Chwilami łapałam się na tym, że bardziej interesujący od akcji jest soundtrack, aniżeli to, co dzieje się na ekranie. Elektroniczne bity niczym z lat 80. naprawdę wpadają w ucho. ‌Death Note jako adaptacja wypada słabo, a jako samodzielny film… średnio. Bohaterowie także nie porywają, na szczęście ich poczynania rekompensuje odrobinę sam finał, przepełniony jednak zbyt dużą liczbą bezsensownych scen, mających chyba udowodnić, jak bohaterowie szybko biegają. To trochę ciekawostka dla fanów, ciekawych, jak też Amerykanie potraktują mangę. W końcu filmowych adaptacji wyprodukowanych przez Japończyków jest mnóstwo.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj