The Lazarus Effect zdecydowanie nie jest debiutem udanym. Historia jest prosta: oto grupa studentów prowadzi badania nad sposobami przywracania zmarłych do życia. W momencie, kiedy odnoszą pierwszy od długiego czasu sukces, uczelnia odcina im fundusze. W sprawę miesza się wielka korporacja, a jedna z lekarek biorących udział w eksperymencie nagle ginie. Największy problem tego filmu polega na tym, że nie do końca wie, jaką historię chce opowiedzieć, nie może też zdecydować się na formę. Niektóre elementy fabuły bardzo przypominają Linię życia i gdyby film skupił się jedynie na konsekwencjach grzebania w ludzkim mózgu, co nigdy nie kończy się dobrze, mógłby być chociaż przeciętny. Gelb dorzuca tu jednak jeszcze zakusy złowieszczej korporacji, która pragnie przywłaszczyć sobie sukces młodych lekarzy. Dodatkowo Zoe, grana przez Olivię Wild, jest osobą głęboko religijną, która skrywa tajemnicę z dzieciństwa, mamy więc wątek religijny. To właśnie Zoe ulega nieszczęśliwemu wypadkowi i zostaje przywrócona do życia, na skutek czego, w miarę akcji filmu, osiąga kolejne poziomy wtajemniczenia, 100% wydajności mózgu, gen X, czy jak chcecie nazwać jej nagłe nadnaturalne zdolności (nomen omen motyw ograny do znudzenia chociażby w niedawnej Lucy czy Transcendencji). No url Gelb i jego bohaterowie pływają więc w fabularnej zupie, która bardzo źle smakuje, bo sama nie wie, czy chce być pomidorówką czy może ogórkową. The Lazarus Effect to trochę film o niebezpieczeństwie eksperymentów medycznych, ale i o miłości; trochę o bezduszności koncernów farmakologicznych wykupujących nieopatentowane rozwiązania, ale też próba zmierzenia się z pytaniem, co się dzieje z człowiekiem po śmierci. W skrócie: ni to pies, ni wydra. Tyczy się to też zdjęć i sposobu narracji, bo przez chwilę ma się wrażenie, że będzie to mockument na poważnie (jedna z bohaterek robi reportaż o lekarzach), by po chwili powrócić do narracji klasycznej, aby co jakiś czas przerywać to ujęciami z kamery „dziennikarki”. Jest to chyba jedyna konsekwentna rzecz w tym filmie, bo do zamętu fabularnego dołączył zamęt formy. Nikomu nie służy taki galimatias wątków. Całkiem niezgorsi aktorzy miotają się pomiędzy poszczególnymi sekwencjami, a widz ma prawo czuć się kompletnie zdezorientowany. Ostatecznie Gelb nie doprowadza żadnego wątku do satysfakcjonującego finału, decydując się na oklepane, otwarte zakończenie. Aż strach pomyśleć, jak wyglądałyby materiały dodatkowe z planu, na szczęście dystrybutor oszczędził widzom tej (zapewne wątpliwej) przyjemności. Niestety Gelb nie sprawdził się w kinie fabularnym. Chyba lepiej dla niego i dla widzów będzie, jeśli skupi się na dokumentach. Te wychodzą mu znacznie lepiej.
źródło: materiały prasowe
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj