Seks to nie grzech (Yes, God, Yes) to pełnometrażowe rozwinięcie trwającego jedenaście minut filmu pod tym samym tytułem. Debiutancki obraz Karen Maine został nagrodzony na prestiżowym festiwalu SXSW.
Nauczycielka przy użyciu miarki upewnia się, że spódniczki dziewcząt nie kończą się zbyt wysoko nad kolanem, ksiądz-nauczyciel wykłada, że stosunek seksualny powinien służyć wyłącznie prokreacji (inaczej jest przecież ohydny Bogu) i przestrzega przed samogwałtem, a zastraszone wizją nieskończonej piekielnej męki dzieciaki we wszystkim dopatrują się czynów niemoralnych – przepełnione wstydem i zamknięte w sobie. Oto świat Alice (
Natalia Dyer), głównej bohaterki filmu
Seks to nie grzech.
Alice jest uczennicą ultrakatolickiej szkoły w małym miasteczku w USA. Jest rok 2001: bohaterka gra w
Snake'a na Nokii z klawiaturą i konwersuje z nieznajomymi na czacie, wpatrując się w kineskopowy monitor. Jedna z sieciowych rozmów przekształca się w cyberseks, za którego sprawą Alice odkrywa uroki masturbacji. Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności staje się też główną bohaterką pikantnej (i wyssanej z palca) plotki w szkole; przerażona faktem, że uczniowie i nauczyciele przestaną postrzegać ją jako osobę pobożną i skromną, decyduje się wziąć udział w kilkudniowym obozie rekolekcyjnym, który ma zbliżyć uczniów do Jezusa, uwolnić od grzesznych pokus i w ogóle zmienić życie na lepsze (to znaczy: czystsze). Rzecz jasna, ostatecznie wyjazd wcale nie uwalnia Alice od ludzkich pragnień, ale zdecydowanie poszerza jej perspektywę.
Seks to nie grzech nie jest skoncentrowany na warstwie komediowej: to film obyczajowy podszyty delikatnym humorem, który wbrew pozorom nie należy też do tych „pikantnych”, choć tytuł i zapowiedzi mogą sugerować co innego. Karen Maine kieruje swoją niedługą opowieść raczej w stronę widowni w wieku zbliżonym do filmowej Alice, choć ci starsi powinni docenić narrację i styl, w jakim autorka bezbłędnie punktuje podwójne standardy, hipokryzję czy ułomność tabuizacji tematów okołoseksualnych (a więc i brak seksualnej edukacji). Bohaterka jest baczną i wrażliwą obserwatorką – szybko się uczy i dostrzega, że wszyscy wokół, bez wyjątku, szukają erotycznego spełnienia, albo – tak po prostu – przyjemności. Zaznaczmy, że Maine nie wytacza antyreligijnych dział, ale rozlicza się z poważnym problemem: szkodliwością poszczególnych patriarchalnych i ortodoksyjnych założeń, wymogów i praktyk. Opowiada o potrzebie akceptacji siebie, swojego ciała i pragnień; wyzbycia się niezdrowego i niepotrzebnego wstydu. Przypomina o konieczności oswajania się z seksualnością – i robi to z gracją. Fajne.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h