Premierowy odcinek finałowego sezonu The Walking Dead zaimponował mrocznym klimatem, dwoma intrygującymi, oddzielnymi historiami, w których nie brakowało emocji i burzliwych konfrontacji. Pod względem jakości tego rodzaju epizody należą do rzadkości w tym serialu. Oceniam.
Pierwszy odcinek
The Walking Dead rozpoczął się w bardzo nietypowy sposób. Główni bohaterowie dostali się do bazy wojskowej, szukając militarnych racji żywnościowych. Musieli poruszać się bezgłośnie, żeby „nie zbudzić” całej armii uśpionych szwendaczy. To był bardzo ciekawy motyw takich apatycznych zombie, którego jeszcze nie oglądaliśmy w tym serialu. Ale przede wszystkim zapewnił dreszczyk emocji. Ta cisza, którą zachowywała grupa skutecznie trzymała w napięciu. Porozumiewali się bez słów, co też świadczy o zaufaniu między bohaterami. W końcu przeżyli razem już całkiem sporo i są doświadczeni, więc doskonale wiedzą, co robią (Magna nawet wykazała się manualnymi umiejętnościami w otwieraniu kłódki). Z kolei moment ze spadającą kroplą krwi też był świetny, jak w rasowym horrorze. Walka ze szwendaczami akurat nic nowatorskiego w tym serialu nie pokazała. Poziom makabry też był raczej umiarkowany. Natomiast warto zwrócić uwagę na muzykę, która intensyfikowała emocje i dynamizowała wydarzenia. Otwierające minuty epizodu znakomicie nastrajały na dalszą część historii.
Następnie przybliżono, jak sytuacja się przedstawia w zdewastowanej po 10. sezonie Alexandrii, gdzie mieszkańcom grozi głód. Maggie zaproponowała ryzykowną wyprawę do Meridian, gdzie znajdują się zapasy, które mają zapewnić przetrwanie. A przy okazji opowiedziała o dramatycznej napaści na jej ludzi przez Żniwiarzy, którzy wydają się naprawdę groźną grupą złoczyńców, pasujących w sam raz do ostatniego sezonu, żeby zakończyć go mocnym akcentem. Lekki przedsmak ich bezwzględności oglądaliśmy w poprzedniej serii, ale wtedy twórcy nie zdecydowali się, żeby powiedzieć widzom o nich coś więcej. Na razie możemy tylko zacierać ręce, że to starcie z naszymi bohaterami zapowiada się bezkompromisowo. Natomiast, żeby nie przedłużać i nie zanudzać, historia szybko przeniosła się znowu w teren, gdzie bohaterów zaskoczyła burza. Chyba twórcom spodobał się ten motyw po dodatkowym odcinku skupiającym się na Darylu, więc tu też zobaczyliśmy siarczystą ulewę, która wyglądała realistycznie. Zmusiła ona postacie do zejścia do pełnego niebezpieczeństwo tunelu metra.
To był świetny pomysł, żeby akcja rozgrywała się właśnie w takim zamkniętym i ogarniętym ciemnościami miejscu. Wzbudzało ono grozę nie tylko ze względu na szwendaczy. Niepokój budziły odgłosy burzy w tunelu, teksty na ścianach (nawiązanie do napisu w Auschwitz) i tajemnica związana z okaleczonymi zwłokami w workach. Można powiedzieć, że bohaterowie parli do celu po trupach, ale bardziej dosłownie niż metaforycznie. W grupie znalazł się Negan, który miał być przewodnikiem do Meridian, ale zaczął też pełnić rolę głosu rozsądku podczas tej podróży. Trzeba przyznać, że jego argumenty miały sens, na co grupa była głucha. Jako jedyny przejął się losem chłopaka, którego uratował przed atakiem zombie. To on w tej sytuacji zachowywał się rozsądnie, dbając o bezpieczeństwo ludzi, a nie Maggie. Antybohater w końcu jej się postawił mówiąc, o co tak naprawdę jej chodzi, nazywając ją dyktatorem i prowokująco odmawiając dalszej współpracy. Z kolei Maggie odbiła piłeczkę, że działa dla dobra dzieci, grożąc mu bronią. Atmosfera tej konfrontacji była napięta, ale zarówno
Jeffrey Dean Morgan, jak i
Lauren Cohan zagrali bardzo przekonująco. Zdecydowanie lepiej niż wtedy, gdy Negan błagał o śmierć. Teraz mamy do czynienia z zupełnie innymi osobami, które się gruntownie zmieniły. Tym razem można było uwierzyć, że Maggie może pociągnąć za spust, dlatego w tym spięciu między tymi postaciami tak iskrzyło. I bardzo dobrze, bo to jeden z najbardziej interesujących wątków 11. sezonu, gdy ta bohaterka powróciła do serialu. Ten konflikt ma potencjał na ciekawy rozwój.
Zgodnie z przewidywaniami musiało się w końcówce odcinka rozpętać piekło w tunelu w najbardziej zaporowym miejscu, gdzie na drodze stanął wagon metra. Rozpoczęła się walka z czasem, żeby zdążyć uciec przed zbliżającymi się szwendaczami. Twórcy troszeczkę sztucznie podkręcili akcję, żeby podnieść emocje. Ale najważniejsze, że cliffhanger się udał, gdy Maggie prosiła o pomoc Negana. Jednak pozostawienie jej na śmierć zaskakiwało. Nie musi się to okazać prawdą, a twórcy sobie tylko pogrywają z widzami, ale najważniejsze, że to urwanie akcji w kulminacyjnym momencie zadziałało znakomicie, bo zostało to bardzo dobrze zbudowane wcześniejszymi wydarzeniami. Dlatego nie powoduje negatywnych uczuć. A do tego taka końcówka idealnie zachęca do obejrzenia kolejnego epizodu.
O ile wątek grupy z Alexandrii miał wzbudzać grozę, tak historia grupy Eugene’a miała zupełnie inną atmosferę. Trafili na przesłuchanie przeprowadzane przez ludzi ze Wspólnoty, czyli nowej społeczności w serialu. Ale żeby nieco je ubarwić zastosowano podział ekranu, co dało taki efekt, że te dziwne i szczegółowe pytania brzmiały jeszcze bardziej niedorzecznie i wręcz humorystycznie. Wszystkiemu przyglądał się odziany w czerwoną, wyróżniającą się zbroję Mercer, czyli nowy i ważny bohater w
The Walking Dead. Trudno wyczytać cokolwiek z jego twarzy, ale chyba też metody stosowane przez rekruterów nie przypadły mu do gustu. Dał kubeczek z wodą Ezekielowi, więc raczej to postać należąca do tych dobrych i pragmatycznych.
Grupa Eugene’a postanowiła jednak wziąć nogi za pas i uciec z tej placówki. Księżniczka wymyśliła romantyczną historię o dwóch żołnierzach Wspólnoty, co też miało komediowy charakter, a przy okazji przypomniało widzom, że to specyficzna i zbzikowana postać. Ale zainspirowało to do stworzenia planu ucieczki. Szkoda, że twórcy nie pokazali, jak udało im się obezwładnić żołnierzy. Bardziej skupili się na z początku niepozornej scenie przy tablicy ze zdjęciami zaginionych. Niespodziewanie przyniosła trochę emocji, gdy Yumiko zdała sobie sprawę, że jej brat żyje. Wątek grupy Eugene’a podąża śladem komiksu, a to wydarzenie też pochodzi z powieści graficznej. Z tą różnicą, że rozgrywała się w innym miejscu i to Michonne wtedy zobaczyła swoją fotografię z podpisem córki. Dobrze, że twórcy wykorzystali ten motyw, a także, że dotyczy drugoplanowej postaci, która ma teraz szansę zabłysnąć.
The Walking Dead powróciło z wyjątkowo dobrym i solidnym odcinkiem. Twórcy stosują proste rozwiązania fabularne, a także śmiało korzystają z komiksu. Czuć, że nie było pośpiechu w produkcji, dzięki czemu mogli dopieścić wszystkie sceny i zbalansować te dwa oddzielne wątki. Z jednej strony otwierająca scena i przedzieranie się tunelem metra były klimatyczne i upiorne, a także panowała w nich śmiertelna powaga. Do tego gra aktorów też mogła się podobać, podobnie jak dopracowane efekty komputerowe (Daryl patrzący w mrok w swojej charakterystycznej kamizelce), z których na przestrzeni lat widzowie mieli często wiele powodów do narzekań i drwin. A z drugiej strony, żeby nieco odciążyć tę gęstą i mroczną atmosferę, oglądaliśmy lżejsze sceny z przesłuchania, które budzą mieszane uczucia, ale też ciekawość. I nie zabrakło dużej liczby kąsających szwendaczy jako punkt obowiązkowy każdego epizodu. Jakość odcinka zaskakuje, ale w jak najbardziej pozytywny sposób. To jest dobry prognostyk na dalszy ciąg tej historii w tej części sezonu!
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h