Wydanie rozszerzone filmu Hobbit: Niezwykła podróż oferuje 13 minut nowych materiałów, więc sporo mniej, niż mogliśmy podziwiać w trylogii "Władcy Pierścieni", gdzie dodatkowych scen było od 30 do 50 minut. Wydaje się, że wówczas twórcy mieli większy "zapas", a materiał ten miał wpływ na formę opowiadanej historii. W przypadku Hobbita tego samego powiedzieć nie mogę. Są to sceny przyjemne, ale stanowią raczej dopełnienie, które w żadnym wypadku nie zmienia oblicza tego filmu, a jedynie staje się smaczkiem dla jego wielbicieli, którzy mogą cieszyć się z pełniejszej wersji. Dodatkowe sceny obejmują wydarzenia w Rivendell oraz w mieście goblinów. Szczególnie podobają mi się momenty w mieście elfów, bo w znakomity sposób nawiązują do późniejszych wydarzeń z "Władcy Pierścieni". Mowa m.in. o chwili, gdy jeden z krasnoludów śpiewa pieśń z pierwszego tomu książki, którą wykonywał Frodo. W Drużynie Pierścienia ostatecznie się ona nie znalazła, więc postanowiono wykorzystać ją tutaj. Takich smaczków w nowych scenach jest niemało.
Wydaje mi się, że Niezwykła podróż jako adaptacja książki jest jej bardzo wierna. Nie przekonują mnie argumenty mówiące o tym, że z tak małej książeczki nie można zrobić trzech kinowych filmów. Sęk w tym, że udaje się odpowiednio pokazać najważniejsze wydarzenia, rozbudować wiele tych, które są w pierwowzorze wspomniane jednym lub dwoma zdaniami, a także dodać coś od siebie, co świetnie komponuje się z całością. Nie zapominajmy, że twórcy opierają się także na 125 stronach przypisów Tolkiena z "Powrotu Króla", które w niezły sposób rozbudowują to, co prezentuje nam sama książka Hobbit, czyli tam i z powrotem. Peter Jackson i spółka stanęli przed trudnym wyzwaniem, bo z jednej strony musieli zachować równowagę formy (pozwalając wielbicielom poprzednich filmów czuć się jak u siebie w domu) i koncepcji baśni, jaką jest historia Tolkiena. Musimy pamiętać, że Tolkien tworząc książkę, kierował ją do młodszych czytelników, więc tym samym film pod względem atmosfery jest lżejszy, bardziej przygodowy i nie brak w nim sporej dawki humoru. Przyznam jednak, że zmiany w stosunku do pierwowzoru przypadają mi do gustu. Pojawienie się Galadrieli i Sarumana wygląda dobrze, wątek Radagasta jest pozytywnie zwariowany, a uczynienie z Azoga głównego czarnego charakteru wygląda odpowiednio, zwłaszcza że Manu Bennett fantastycznie go zagrał. Każdy fan seriali o Spartakusie oraz Arrow zobaczy pod tym cyfrowym kostiumem aktora w pełnej krasie. Nie do końca jednak przekonuje mnie zmiana motywu w mieście goblinów, którego efektem było dotarcie Bilba do Golluma. Wersja książkowa bardziej mi się podoba.
Peter Jackson i jego ekipa scenarzystów (Guillermo del Toro, Fran Walsh oraz Philippa Boyens) dokonali przy tej adaptacji rzeczy najważniejszej: perfekcyjnie przenieśli ducha powieści na ekran. Atmosfera lekkiej przygody towarzyszy nam od początku do końca, przez co cały film ogląda się z uśmiechem na twarzy i emocjami w sercu, obecnymi również podczas lektury książki Tolkiena. Nie brak też niezłego humoru. Udaje się zbudować kompanię w sposób znakomity, gdyż każdy jej członek jest wyjątkowy, inny, nietypowy, a efektem tego jest ogólna unikalność grupowa. W trakcie przygody ich relacje się zacieśniają, a jednocześnie buduje się emocjonalna więź z widzem. Zauważyłem, że dopiero z czasem zacząłem przejmować się ich losem oraz kibicować w kolejnych perypetiach, więc przypuszczam, że takie uczucie będzie towarzyszyć nam w kolejnych częściach. Zresztą podobnie było we "Władcy Pierścieni", gdzie drużyna "docierała się" całe trzy filmy, a gdy w końcu poznaliśmy jej członków i zżyliśmy się z nimi po trzech seansach, odbiór każdej części z osobna był już trochę inny. Przypuszczam, że ten sam efekt będzie odczuwalny w trylogii "Hobbit".
Jackson prowadzi narrację spokojnie, skupiając się na budowaniu kompanii i powoli przyspieszając zwiększając tempo opowiadanej historii. Nie czuć w tym filmie nudy, gdyż od początku do końca ogląda się go znakomicie. Opowieść posuwa się do przodu z odpowiednią szybkością; nie brak w niej przygody, akcji, rozmachu i zabawnych motywów. W tym wszystkim najbardziej cieszy mnie zmiana postawy krasnoludów, którzy w książce zostali skrzywdzeni przez Tolkiena. Tutaj to wojownicy o mężnych sercach, bardzo sprawni w boju i bynajmniej nie są tchórzami (podczas lektury miałem takie wrażenie).
Martin Freeman okazuje się najlepszym wyborem castingowym ostatnich lat. Jest znakomity jako Bilbo Baggins i chyba lepiej nie można było wybrać. Wyrazisty, przekonujący, z talentem komediowym i potrafiący wywołać emocje, kiedy trzeba. Z całej kompanii, poza Sir Ianem McKellenem, Richard Armitage jako Thorin to kolejna postać, która jest wyrazista i charyzmatyczna. Przypuszczam, że ich kreacje będą znakomicie się rozbudowywać, a postacie przejdą metamorfozę. Zresztą widzimy to już pod koniec pierwszej części, gdy Bilbo zbiera w sobie odwagę, by ratować Thorina. Chociaż tego w pierwowzorze literackim nie było, w filmie okazuje się jednym z najlepszych zabiegów. Pozwala o wiele lepiej zrozumieć krystalizowanie się kompanii i pokazać wyraźnie, jaki wpływ cała przygoda ma na naszego bohatera. Nie bez kozery Bilbo Baggins był hobbitem wyjątkowym. Natomiast całe show kradnie Andy Serkis, który jako Gollum jest prawdopodobnie jeszcze lepszy niż dawniej. Duża w tym zasługa bardziej dopracowanej animacji, dzięki czemu obecność Smeagola czuć wyraźniej, a jego kameralne sceny z Bilbem to emocje, humor i rozrywka z najwyższej półki. Kiedy Hollywood w końcu zacznie doceniać aktorów za role w kostiumach motion capture? Bo to, że Serkis nie ma na koncie najważniejszych nagród, jest absurdalne. Nie chodzi o to, że pozostała część kompanii nie jest zagrana dobrze. Po prostu wymienione postacie odgrywają pierwsze skrzypce, a pozostałe tworzą w sposób dobry grupę, ale nie mają swoich 5 minut, by pokazać coś w pojedynkę. Dlatego trudno innych bohaterów oceniać samodzielnie.
WETA Digital i Workshop ponownie pracują odpowiednio przy efektach komputerowych i fizycznych. Peter Jackson popełnia tutaj kardynalny błąd, jaki jest grzechem wielu współczesnych filmowców: zdecydowaną większość filmu kręci w studiu w olbrzymich scenografiach i na tle green screenu zamiast w plenerach. Taki zabieg może znakomicie sprawdzać się w Avatarze, gdzie tworzenie realnie wyglądającego świata nas przekonuje. W filmie Hobbit: Niezwykła podróż wygląda na to, że wykorzystano (poza ogólnikami, jak np. kiedy postacie idą) tylko dwa plenery. Jest to dla mnie po prostu niezrozumiałe, bo w trylogii "Władca Pierścieni" dzięki zdjęciom w Nowej Zelandii wszyscy pokochaliśmy to Śródziemie. Jackson przez ten błąd pozbawia swój film największego plusa, którego brak jest wyraźnie odczuwalny. Jak do WETA Workshop nie mam żadnych obiekcji, gdyż ich praca przy tym filmie jest fantastyczna, tak WETA Digital nie dała z siebie wszystkiego. Jest trochę momentów, w których CGI trąci niedopracowaniem. Nie udaje się osiągnąć najważniejszego celu tworzenia efektów komputerowych - oszukać oko, by widz uwierzył, że to, co widzi, jest prawdziwe. Najgorzej pod tym względem wyglądają sceny w mieście goblinów, gdzie te wady są rażące i nawet postaci króla goblinów daleko jest do doskonałości. Takich scen w filmie znajdziemy więcej, szczególnie w ujęciach z oddali, gdy coś komputerowego sunie przez ekran (np. jeźdźcy wargów). Co prawda tego typu niedopracowania możemy znaleźć także w poprzednich trzech filmach Jacksona osadzonych w Śródziemiu, ale wydaje się, że było ich mniej, bo więcej do roboty miała WETA Workshop przy charakteryzacji i tworzeniu animatroniki. Hobbit: Niezwykła podróż jest dowodem na to, że jeśli oprzemy film za bardzo na CGI, zwłaszcza gdy nie jest ono dopracowane do perfekcji, negatywnie odczucie będzie obecne. Potrzebna jest tutaj równowaga. Pozytywnie na pewno wypadł fantastyczny Gollum oraz Azog, którego wizerunek i dopracowanie cieszą oko.
Największym rozczarowaniem filmu jest jednak Howard Shore, który oferuje nam przegląd tematów wcześniej skomponowanych do poprzedniej trylogii. Jedynie temat przewodni produkcji nie jest jego autorstwa, więc możemy spokojnie rzec, że kompozytor poszedł po linii najmniejszego oporu. Była to doskonała okazja do zaprezentowania swojego talentu i zaserwowania nam muzyki, która byłaby świeża i jednocześnie doskonale komponowała się z całością cyklu. Dobrym przykładem na to, że coś takiego można zrobić, jest osoba Johna Williamsa, który pokazał klasę, tworząc muzykę w filmie Star Wars: Episode I - The Phantom Menace.
3D w dzisiejszych czasach jest albo na plakatach, albo w filmach reżyserów wyjątkowych. Martin Scorsese, Ang Lee oraz Alfonso Cuaron to trzech niezwykle utalentowanych filmowców, którzy od czasu Avatara potrafili wykorzystać możliwości tej technologii. Dla nich 3D nie jest bajerem narzucanym przez producentów, ale środkiem opowiadania historii, jak dźwięk i kolor. Niestety Peter Jackson rozczarowuje, gdyż wyraźnie nie czuje trójwymiaru. Na plus zaliczyć jednak trzeba planowanie - widać, że sporo ujęć jest ustawionych pod 3D, co momentami się sprawdza. Tylko że scen, gdzie czuć głębię, jest niewiele, a Jackson nie oferuje nam nic poza tym. Nie próbuje bawić się kamerą, by świat Śródziemia pokazywać w jeszcze ciekawszej formie. Jest to zaskakujące, bo sądziłem, że reżyser o tak dużym talencie będzie w stanie dołączyć do wcześniej wspomnianego grona. Nie oznacza to, że 3D w filmie jest złe. Nie jest to tragiczny poziom, który mamy na przykład w filmach Marvela. Jackson tworzy pewien efekt, ale jest go niewiele i po prostu nie porywa. Test z oglądaniem bez okularów jedynie to potwierdza - w zbyt wielu scenach rozmazanie jest ledwo zauważalne.
13 minut nowych scen to jedynie smaczek, ale jakiego by one nie miały znaczenia dla fabuły, nie zmieni to faktu, że każdy fan Śródziemia zainteresuje się wydaniem Blu-ray ze względu na 9 godzin materiałów dodatkowych. Dowiemy się z nich dosłownie wszystkiego, począwszy od pre-produkcji, a skończywszy na zakończeniu zdjęć do pierwszego filmu. Zaczynamy już od poznania procesu samego planowania filmu, kiedy jeszcze reżyserem miał być Guillermo del Toro. Po zobaczeniu w materiale dodatkowym różnych zakulisowych szkiców jestem niezmiernie ciekaw, jak ten film wyglądałby z nim za kamerą. Niestety problemy studia opóźniły produkcję i tym samym del Toro musiał odejść, a jego miejsce zajął Peter Jackson. Naturalne jest, że gdy wchodzi nowy reżyser, wizja się zmienia, gdyż wcześniejsze elementy prezentowały styl del Toro, a Jackson nie chciał go powielać. W materiałach poznajemy wszelkie szczegóły castingu Martina Freemana, niezwykle ciekawe i rozbudowane informacje o tworzeniu krasnoludów, ich obsadzaniu, treningu (uczyli się wszystkiego - począwszy od stylu chodzenia i walki, skończywszy na języku krasnoludów) oraz na samej grze na planie. Tyle w tym wszystkim smaczków, humoru, znakomitej atmosfery i ogromnego rozmachu produkcyjnego, że ogląda się to z wielką przyjemnością i radością. Niezwykle ciekawie wyglądają kulisy sceny biesiady w domu Bilbo, gdzie poznajemy zaskakujące nowinki techniczne stojące za ukazywaniem różnicy wzrostu bohaterów. Widać też, że wiele tych szaleństw to prosta improwizacja.
Poznajemy wszelkie informacje o retrospekcjach z Bitwy o Morię, która miała być krótką wstawką, a rozrosła się do sceny pełnej rozmachu i wielkiego znaczenia. Tutaj dużą rolę odgrywa reżyser drugiej ekipy w osobie Andy'ego Serkisa, która odpowiadała m.in. za tę scenę. Świetnie ogląda się prace na planie przy fragmentach w mieście goblinów, gdzie, jak się okazuje, było więcej animatroniki, niż podejrzewałem po seansie. Szkoda, że koniec końców z tego zrezygnowano. Interesujący jest także proces powstawania Azoga - jego pierwsze wersje również pojawiły się w filmie. Wówczas miał być to aktor w kostiumie, lecz z tego zrezygnowano. Wszystko to wychodzi na jaw dopiero po obejrzeniu materiałów zza kulis, gdzie widzimy pierwsze zobrazowane pomysły. Najlepsze jednak jest zobaczenie pracy na planie Andy'ego Serkisa w roli Golluma - to, jak improwizuje i gra, robi piorunujące wrażenie. Poznanie sekretów tych scen jest jednym z najciekawszych aspektów dodatków. Widać, że Peter Jackson chciał korzystać z kostiumów, charakteryzacji i animatroniki jak przy "Władcy Pierścieni", ale pojawiało się sporo okoliczności niesprzyjających. Brak potrzebnej równowagi jest niestety odczuwalny, bo wyraźnie widać, że Jackson poszedł w skrajność, a tym samym pozbawił Śródziemie nutki realizmu i prawdziwości, którą wcześniej imponowało i co było najważniejsze w tym uniwersum. Jednakże podczas oglądania tych wielu godzin wywiadów często powtarza się zdanie, że dużo rzeczy robiono na szybko z uwagi na krótki termin realizacji danej partii efektów - może w tym leży część problemu tego filmu? Dodatki jedynie potwierdzają, że zdjęcia były tworzone tylko na dwóch prawdziwych plenerach, bo reszta to duże scenografie budowane w studiu. Liczę, że Peter Jackson wyciągnął wnioski z tego kluczowego błędu, a gdy powrócił z ekipą na plan, to skorzystał również z uroków Nowej Zelandii.
Szczególnie podoba mi się materiał o aktorach grających krasnoludy. Niewyobrażalnie interesująco twórcy i obsada opowiadają o samych początkach, gdy poznawali się, przymierzali kostiumy, testowali charakteryzację i tak dalej. W tych scenach widać, jak przez miesiące nauki chodzenia, mówienia, walki, mowy ciała czy jazdy konnej ta grupa zżywała się, co potem jest odczuwalne w filmie. Widzimy, że jest to kompania braci, którzy oddadzą za siebie życie, a nie grupa obcych sobie osób zebranych na planie filmowym. Najważniejszy cel osiągnięto, a jego kulisy pokazują, jak świetnie wyglądał cały proces.
Hobbit: Niezwykła podróż został wydany w ozdobnym opakowaniu, na którym widnieje oblicze Bilbo Bagginsa. Jakość obrazu i dźwięku stoi na najwyższym poziomie. Plus za lektora, którego obecność potwierdza, że jest to wydanie dla fanów, a ci nie lubią dubbingu. 9 godzin oszałamiających i arcyciekawych materiałów dodatkowych to najlepszy element wydania Blu-ray. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że dzięki nim wydanie to jest warte swojej ceny. Jest ona w Polsce trochę wyższa niż na Zachodzie, ale to praktycznie jedyny minus, jaki mogę wymienić.
Hobbit: Niezwykła podróż - wersja rozszerzona to gratka dla każdego fana, który dzięki smakowitym 13 minutom nowych scen poczuje satysfakcję. Ja jestem zadowolony z tej edycji, którą śmiało kładę na półkę obok reżyserskich wersji "Władcy Pierścieni". Peter Jackson popełnił przy realizacji trochę błędów, ale mimo wszystko jest to kino emocjonujące, klimatyczne (ach, ta pieśń o Górach Mglistych!) i szalenie rozrywkowe.