Zemsta rewolwerowca trwa dobrze ponad dwie godziny, więc nawet jeśli druga połowa nie przynosi takich uniesień jak pierwsza, to i tak warto obejrzeć produkcję, bo dostajemy ponad sześćdziesiąt minut niezłej rozrywki. Dodatkowo film ma świetną obsadę i doskonały soundtrack, przez co nawet te słabsze segmenty wypadają całkiem znośnie. Zaczęliśmy recenzję nieco od podsumowania, więc wróćmy do początku. O co w tym wszystkim chodzi? Ano, o tytułową zemstę rewolwerowca, tylko podaną w znamiennym dla Quentina Tarantino stylu. Na początku filmu jesteśmy świadkami masakry, jaką typ spod ciemnej gwiazdy funduje rodzinie pewnego dziewięciolatka. Wiele lat później chłopiec jest już dorosłym zabijaką. Nat Love odnajduje tych, którzy niegdyś go skrzywdzili i „dokonuje srogiej pomsty w zapalczywym gniewie”. Druga strona również nie próżnuje. Gang uwalnia swojego przywódcę i opanowuje jedno z miasteczek na Dzikim Zachodzie. Jak łatwo się domyślić, główny bohater i jego kompani niechybnie pojawiają się u progu diabła. Pierwsze minuty filmu, w których antagonista Rufus Buck, uzbrojony w fikuśnie przyozdobione pistolety, morduje rodzinę głównego bohatera, sugerują, że będzie raczej poważnie i dość patetycznie. Twórcy szybko jednak wyprowadzają nas z błędu. Dynamiczna czołówka ubarwiona przebojowym utworem Jaya-Z pokazuje, że Zemsta rewolwerowca to jeden z tych filmów, w których nowoczesna forma spotyka się z klasyczną konwencją. W takim rytmie akcja toczy się przez kolejne kwadranse. Narrację prowadzi eklektyczna ścieżka dźwiękowa składająca się z miksu utworów reggae, hip-hop i soul. W brudnych tawernach przyozdobione w kolorowe kostiumy piosenkarki dają wokalno-taneczne show. Bohaterowie posługują się one-linerami tak samo dobrze, jak koltami, mają także więcej stylu niż rozumu. W służbie westernowych badassów działa slow motion, które włącza się za każdym razem, gdy trzeba podkreślić „epicką epickość” danej sekwencji. Brzmi to wszystko strasznie, ale na szczęście całość ukazana zostaje z odpowiednim dystansem, więc o pompatyczności i przerysowaniu nie ma mowy. Przynajmniej przez pierwszą połowę filmu. Znamy to wszystko bardzo dobrze z produkcji Quentina Tarantino. Żeby dobrze się bawić na takich obrazach, należy przymknąć oko na absurdy i zaakceptować umowność tego, co dzieje się na ekranie. W Zemście rewolwerowca Dziki Zachód należy do czarnoskórych zabijaków. Kowboje posługują się pozłacaną bronią, a wierzchowce poruszają się w rytm płynącej z offu muzyki. Jeśli przyjmiemy taką formę z całym dobrodziejstwem inwentarza, znajdziemy w filmie Jeymesa Samuela dużo dobrej rozrywki. Szkoda tylko, że autorowi nie starcza wytrwałości, żeby pociągnąć opowieść w tym stylu do samego końca. Z czasem postmodernistyczne paliwo wyczerpuje się i Zemsta rewolwerowca traci impet. Niekonwencjonalny sznyt sprawiający, że filmowi bliżej do komiksu niż klasycznego westernu, przestaje być zauważalny, przez co w ostatnim akcie odhaczamy jedynie obowiązkowe punkty dla obranej formy i czekamy na grande finale.
Netflix
+11 więcej
Mimo to obraz ogląda się znośnie aż do konkluzji, a duża w tym zasługa postaci oraz aktorów. Wielkie brawa dla Jonathana Majorsa, który po raz kolejny tworzy świetnego protagonistę. Jego Nat Love jest zarówno charyzmatyczny, jak i zabawny. Gdy trzeba – zawadiacki niczym Jack Sparrow, w innych przypadkach twardy jak Clint Eastwood w Bez przebaczenia. Świetna rola, prognozująca wielkie emocje przed jego debiutem w MCU. W Zemście Rewolwerowca dobrze sobie radzą również Regina King i LaKeith Stanfield. Idris Elba natomiast ponownie odgrywa tę samą postać, co zawsze. Niezależnie, czy wciela się w bohatera znajdującego się po jasnej, czy ciemnej stronie mocy, on zawsze jest taki sam. Filmografia aktora nie jest przepełniona imponującymi rolami. Czyżby Elba był jednak artystą nieco przereklamowanym? A może potrzebuje managera, który pomoże mu znaleźć bardziej wymagające wcielenia? Zemsta rewolwerowca nie jest filmem, który się dłuży. Co więcej, dzięki wpadającemu w ucho soundtrackowi tu i ówdzie pojawia się nutka ekscytacji. Nawet wtedy, gdy twórca używa kliszy fabularnych, nie nudzimy się zbytnio. Nie ma jednak wątpliwości, że po dobrym początku obraz zasługiwał na lepsze rozwinięcie. Nawet niedzielni widzowie zauważą, że w drugiej połowie wypracowany potencjał jest niemiłosiernie marnowany, a obrana wcześniej konwencja mocno się rozjeżdża. Wynikiem tego film raczej nie stanie się klasykiem Netflixa, a jedną z wielu produkcji zapełniających bibliotekę streamingowego giganta.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj