Najnowsza recenzja redakcji
O adaptacji serii powieści C.J. Sansoma mówiło się już na początku XXI wieku. Producent Stevie Lee w 2003 roku chciał do tego dzieła zaangażować Kennetha Branagha. Podobne plany miało później BBC, ale na pełnoprawną adaptację na mały ekran trzeba było poczekać do 2024 roku, kiedy to Shardlake pojawił się w formie miniserialu na Disney+. Historia opowiada o śledztwie prowadzonym przez tytułowego Matthew Shardlake'a (Arthur Hughes) oraz Johna Baraka (Anthony Boyle). Lord Thomas Cromwell zleca mężczyznom rozwikłanie tajemnicy śmierci komisarza, do której doszło w klasztorze.
Shardlake to pełnoprawny kryminał osadzony w dawnych czasach, a takich produkcji bardzo mi brakowało. Ogląda się go jak typowy serial detektywistyczny. Oczywiście nie zabrakło charakterystycznej dla gatunku sceny, w której bohaterowie jasno komunikują nam fakty po ukończonym śledztwie. Intryga w nowej produkcji Hulu jest zawiła, ale nie nader skomplikowana. Uważni oglądający będą w stanie domyślić się, kto stał za zabójstwem już w połowie czteroodcinkowego miniserialu, ale wcale nie psuje to frajdy z oglądania. Praca Shardlake'a i Baraka jest chwilami mozolna, często zagrzebana pod papierologią, ale to mi się właśnie spodobało. Nie ma tu widowiskowej akcji, a sceny konfrontacji zwykle są przeprowadzane za pomocą nieźle napisanych dialogów – świetnie wypadają one w relacji dwóch protagonistów o skrajnie odmiennych charakterach i podejściu do wykonywanej pracy. Shardlake chwilami sięga też po sceny wyjęte z horroru (na samym początku i podczas klimatycznych scen odkrywania prawdy stojącej za klasztorem). A to – w połączeniu ze świetną ścieżką dźwiękową i niezłymi zdjęciami – zrobiło na mnie dobre wrażenie. Fabuła w zgrabny sposób nawiązuje do sytuacji politycznej w ówczesnej Anglii, kryzysu klasztorów i Anny Boleyn. Historia skupia się w pełni na śledztwie, nie ma w niej wielu rozgałęzień, a akcja osadzona jest głównie w klasztorze i okolicznych terenach (jedynie okazjonalnie odwiedzamy Londyn).
Nie oznacza to, że widoki nie są różnorodne. Muszę jednak zaznaczyć, że na początku serial trąci taniością. W oczy rzuca się dość skromna scenografia i miejscami słabe oświetlenie, które bardziej przypomina kostiumowe tasiemce produkowane dla publicznych telewizji niż serial stworzony dla jednej z największych platform streamingowych. Zdaje się, że twórcy mogli mieć tego świadomość, ponieważ z czasem Shardlake zaczyna wyglądać lepiej – tak jakby osoby odpowiedzialne za warstwę wizualną zrozumiały ograniczenia i zaczęły kreatywniej podchodzić do prezentowania akcji.
Natomiast gra aktorska jest solidna od samego początku do końca. Arthur Hughes świetnie spisuje się w roli spokojnego i wyrachowanego człowieka, który myśli logicznie, rzadko się denerwuje, a swoje zadania realizuje zgodnie z wytycznymi i kodeksem moralnym. Nie chce pospieszać śledztwa i popełnić głupich błędów, choć to drugie mu się zdarza i uczłowiecza tę postać. Aktor poradził sobie również z graniem postaci, która ma pewne ograniczenia fizyczne. To solidny występ, ale przyćmiony przez kolegę po fachu. Anthony Boyle udowadnia, jak duży potencjał aktorski w nim drzemie! Wciela się w Johna Baraka będącego niemal przeciwieństwem swojego partnera. Jest skory do bitki, podejmowania nagłych decyzji, a wykonanie zadania (nieważne, jakim sposobem) znajduje się najwyżej na jego liście priorytetów. To jednocześnie postać z traumami i kompleksami. Całe szczęście, bo gdyby okazał się po prostu charyzmatycznym lekkoduchem będącym przeciwwagą dla Shardlake'a, to czułbym pewien niedosyt. Boyle doskonale pokazuje różne strony tej postaci – od beztroskiego, noszącego się jak paw "szlachcica" do zakompleksionego, niepewnego siebie człowieka, który po prostu chciałby odmienić swoje życie. Niestety reszta obsady nie rzuca się tak bardzo w oczy. Ich role są solidne, ale bez fajerwerków. To duet protagonistów przykuwa uwagę oglądającego i to na nim skupia się fabuła. To szczególnie boli, gdy przychodzi do ujawnienia postaci odpowiedzialnej za te wydarzenia, ponieważ serial jedynie mówi o motywacjach, a nie pokazuje ich do końca. Zapytacie o Seana Beana? Ten jest znakomity, choć uwzględnienie go na plakacie jest jedynie zabiegiem marketingowym, ponieważ Cromwella jest tyle, co kot napłakał. Aktor jednak wyciska z tej roli wszystkie soki i kradnie każdą scenę, w której się pojawia. Nie mogłem się też oprzeć wrażeniu, że Bean jest podobny do Iana McKellena.
Wielkie wrażenie zrobiła na mnie praca Alexa Heffesa (wcześniej skomponował ścieżkę dźwiękową do Królowej słoni czy Ostatniego króla Szkocji). Chwilami muzyka nie stanowiła tła dla wydarzeń, a przejmowała pałeczkę i potęgowała emocje, które powinno się odczuwać. Nie tylko pasowała do tego okresu historycznego, ale też zgrabnie przechodziła od dźwięków typowych dla kryminału aż po brzmienia wyjęte z horroru. Chętnie wrócę do niektórych utworów.
Shardlake to solidna produkcja. Przypadnie do gustu osobom, które lubią kryminały, ale poszukują pewnego urozmaicenia – w tym wypadku jest nim osadzenie historii w Anglii w czasie rządów Tudorów. Głównych bohaterów można polubić, a oglądanie ich utarczek słownych i różnych podejść do prowadzenia śledztwa przynosi sporo radości. Poza tym aktorzy dają z siebie wszystko. Nie jest to w żadnej mierze rewolucyjna produkcja, która odmieni Wasze życie, ale jeśli macie ochotę pogłówkować, kto stoi za morderstwem (i to jeszcze w akompaniamencie świetnej muzyki Alexa Heffesa!), to Shardlake jest dla Was. Kto wie, czy w przyszłości nie dostanie kolejnych sezonów. Powieści do zaadaptowania jest wiele, a zakończenie sugeruje, że praca Shardlake'a i Baraka mogła się jeszcze nie skończyć.