2

Ośmiu mężczyzn i dwie kobiety idą gęsiego po prawej stronie bu­dynku kontroli misji TET. Oddziela ich ściana z pleksiglasu, po­nieważ od dwunastu dni odbywają kwarantannę. Technicy wstają od komputerów i klaszczą. To już tradycja, ale dzisiaj również wiwatują. Na zewnątrz oklaski i wiwaty podejmie tysiąc pięciu­set pracowników TET (z naszywkami Rakietowi Dżokeje TET na koszulach, marynarkach i kombinezonach). Każda załogowa mi­sja kosmiczna to wielkie wydarzenie, ale ta jest jeszcze bardziej wyjątkowa. Przedostatnia w szeregu jest kobieta o długich włosach, si­wych, zebranych w kucyk, prawie całkiem schowany pod wyso­kim kołnierzem skafandra ciśnieniowego. Twarz ma wciąż pięk­ną, bez zmarszczek, chociaż wokół oczu i w kącikach ust widać cienkie linie. Kobieta nazywa się Gwendy Peterson, ma sześćdzie­siąt cztery lata i za niecałą godzinę będzie pierwszym czynnym senatorem USA, który poleci rakietą na nową stację kosmiczną MF‑1. (Co bardziej cyniczni wśród politycznych kolegów Gwen­dy twierdzą, że MF oznacza pewien kazirodczy akt seksualny, ale naprawdę to skrót od Many Flags – Wiele Flag). Załoga na razie niesie hełmy w rękach, więc dziewięcioro z nich może machać wolnymi rękami, dziękując za oklaski. Gwen­dy – technicznie również członek załogi – nie może machać, jeśli nie chce pomachać małą stalową kasetką, którą trzyma w drugiej ręce. A nie chce. Zamiast tego woła: – Kochamy was i dziękujemy! To następny krok na drodze do gwiazd! Oklaski i wiwaty przybierają na sile. Ktoś krzyczy: „Gwen­dy na prezydenta!”. Kilka innych osób podejmuje ten okrzyk, ale niezbyt wiele. Gwendy jest popularna, ale nie aż tak popularna, zwłaszcza na Florydzie, która po ostatnich wyborach znowu stała się republikańska. Załoga wychodzi z budynku i wsiada do tramwaju z trzema wagonikami, który zawiezie ich do Eagle Heavy. Gwendy musi wyciągać szyję we wzmocnionym kołnierzu skafandra, żeby doj­rzeć czubek rakiety. Czy ja naprawdę w tym polecę? zadaje sobie pytanie, nie po raz pierwszy. Na siedzeniu obok wysoki biolog o rudawych włosach nachy­la się do niej i mówi zniżonym głosem: – Jeszcze możesz się wycofać. Nikt nie będzie ci miał za złe. Gwendy śmieje się, nerwowo i zbyt piskliwie. – Jeśli w to wierzysz, to pewnie wierzysz też w Świętego Mi­kołaja i Wróżkę Zębuszkę. – Racja. Ale nie przejmuj się, co ludzie pomyślą. Jeśli masz jakieś obawy, jakiekolwiek, że po odpaleniu silników zaczniesz świrować i wrzeszczeć: „Czekajcie, stać, rozmyśliłam się!”, zrób to teraz. Bo jak już silniki odpalą, nie ma powrotu i nikt nie po­trzebuje na pokładzie spanikowanej polityczki. Ani spanikowane­go miliardera. Patrzy na wagonik przed sobą, gdzie jeden z mężczyzn wierci dziurę w brzuchu dowódcy. W białym ciśnieniowym kombinezo­nie facet przypomina maskotkę reklamową Pillsbury Doughboya. Trzy wagoniki zaczynają się toczyć. Mężczyźni i kobiety w roboczych kombinezonach żegnają załogę oklaskami. Gwendy stawia stalową kasetkę na podłodze i mocno przytrzymuje ją sto­pami. Teraz może machać. – Dam radę. – Nie jest tego całkiem pewna, ale powtarza so­bie, że musi. Musi. Z powodu kasetki, która na obu bokach ma napisy wypukłymi czerwonymi literami ŚCIŚLE TAJNE. – A ty? Biolog uśmiecha się i Gwendy uświadamia sobie, że nie pa­mięta jego imienia. Trenowali razem przez cztery tygodnie, zale­dwie parę minut wcześniej sprawdzali nawzajem swoje kombine­zony, zanim opuścili strefę zamkniętą, ale nie pamięta, jak facet się nazywa. To ND, jak mawiała jej nieżyjąca matka. Niedobrze. – Dam radę. To będzie mój trzeci lot, a kiedy rakieta zaczyna się wznosić i przeciążenie wgniata mnie w fotel… To najlepszy orgazm dla chłopaka, w każdym razie dla mnie. – Dzięki, że mi powiedziałeś – mówi Gwendy. – Na pewno za­mieszczę to w swoim pierwszym meldunku na dół. – Tak nazywają Ziemię, na dole, to pamięta, ale jak się nazywa ten cholerny biolog? W kieszeni skafandra ma notes z różnymi informacjami – nie wspominając o bardzo specjalnej zakładce. Są tam nazwiska wszystkich członków załogi, ale oczywiście Gwendy nie może te­raz wyjąć notesu, a nawet gdyby mogła, prawie na pewno wzbu­dziłoby to podejrzenia. Ucieka się do techniki, której nauczył ją doktor Ambrose. Mężczyzna obok niej jest wysoki, ma kwadra­tową szczękę, błękitne oczy i strzechę rudoblond włosów. Weso­ło szczerzy zęby, wygląda przyjaźnie jak wielkie kudłate psisko. Owczarek albo bernardyn… Bern. Tak się nazywa. Bern Stapleton. Profesor Bern Staple­ton, który przypadkiem jest również majorem Bernem Stapleto­nem w stanie spoczynku. – Proszę, nie – rzuca Bern. Gwendy jest pewna, że chodzi mu o porównanie z orgazmem. Nie ma kłopotów z pamięcią krótkotrwałą, przynajmniej na razie. No… prawie. – Żartowałam. – Poklepuje go po ręce w rękawicy własną rę­kawicą. – I nie martw się, Bern. Poradzę sobie. Znowu sobie powtarza, że musi. Nie może zawieść swoich wyborców – a dzisiaj to cała Ameryka i większość świata – jednak to drobiazg w porównaniu z zamkniętą kasetką między jej butami. Nie może zawieść tego. Ponieważ w kasetce jest pudełko zrobione nie z hartowanej stali, ale z mahoniu. Ma około trzydziestu centy­metrów szerokości, trochę więcej długości i osiemnaście centyme­trów wysokości. Na wierzchu są guziki, a po bokach dźwigienki tak maleńkie, że trzeba za nie pociągać małym palcem. Mają jednego pasażera, który zapłacił za swój lot, i nie jest nim Gwendy. Ona będzie pracować. Niewiele, głównie rejestro­wać dane na iPadzie i wysyłać do kontroli TET, ale to nie jest tylko przykrywka dla jej prawdziwej misji na górze. Będzie mo­nitorować klimat; jej stanowisko to pogodynka, a załoga niekie­dy żartobliwie nazywa ją Tempest Storm, pseudonimem dawnej gwiazdy burleski. Co to jest burleska? zastanawia się. Powinnam wiedzieć. Nie wie, więc ponownie ucieka się do techniki doktora Am­brose’a. Słowo, którego szuka, kojarzy jej się z barem. Ludzie po­pijają drinki podczas przedstawienia… – Kabaret – mruczy. – Co? – pyta Bern. Nie dosłyszał, bo zagłuszyły ją oklaski grupki ludzi stojących obok jednej z karetek pogotowia. Które, daj Boże, nie będą potrzebne w ten piękny wiosenny poranek. – Nic – odpowiada Gwendy, myśląc: burleska to rodzaj ka­baretu. Zawsze czuje ulgę, kiedy pojawiają się brakujące słowa. Wie, że już niedługo przestaną przychodzić. Nie podoba jej się to, tak naprawdę to ją przeraża, ale taka jest przyszłość. Na razie musi tylko przetrwać ten dzień. Jak już znajdzie się na górze (gdzie nie to, że powietrze jest rzadkie, ale w ogóle go nie ma), nie będą mogli po prostu odesłać jej do domu, jeśli odkryją, co jej dole­ga, prawda? Mogą jednak zrujnować jej misję, jeśli się dowiedzą. I jest coś jeszcze, coś znacznie gorszego. Gwendy nie chce nawet o tym myśleć, lecz nie może przestać. A jeśli zapomni, jaki jest prawdziwy powód jej misji? Prawdzi­wy powód to pudełko w kasetce. To brzmi melodramatycznie, ale Gwendy Peterson wie, że to prawda: los świata zależy od tego, co jest w kasetce.
Strony:
  • 1
  • 2 (current)
  • 3
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj