Agregatory treści ukształtują kulturę. Bez nich zginiemy w natłoku usług
Żyjemy w erze subskrypcji, przesytu treści i chorego konsumpcjonizmu. Otaczamy się mnóstwem usług, choć do pełnego korzystania z dobrodziejstw współczesnej kultury wystarczyłoby nam tylko kilka zmyślnie skomponowanych platform. Branża technologiczna zaczęła dostrzegać ten problem i znalazła sposób na wyjście z impasu. Jeden, by wszystkimi rządzić, Jeden, by wszystkie odnaleźć, Jeden, by wszystkie zgromadzić i w aplikacji związać.
Netlfix, HBO GO, Amazon Prime Vide, Disney+, Apple TV. Steam, Epic Games, GOG, Uplay, Origin, Xbox Game Pass Ultimate. Dorzućmy do tego Twitcha, Spotify, kablówkę oraz szereg mniejszych usług VoD oraz gamingowych, aby w pełni uświadomić sobie, jak wiele źródeł treści wypada ogarnąć, aby mieć dostęp do wszystkich najgorętszych gier, filmów i seriali.
Nawet jeśli biblioteki serwisów subskrypcyjnych oraz platform online częściowo pokrywają się ze sobą, ciężko pozostać wiernym jednemu dostawcy. Prawdopodobnie większość aktywnych odbiorców kultury choć raz w życiu zastanawiała się, czy wykupić dostęp do jakiejś platformy albo zarejestrować się w niej tylko po to, aby zapoznać się z konkretną produkcją. Zawiłości licencyjne oraz polityka przyciągania klientów treściami dystrybuowanymi na wyłączność doprowadziły do patowej sytuacji, w której dystrybutorzy mają nas w garści i potrafią zmyślnie manipulować naszymi wyborami zakupowymi.
Mistrzem takich zagrywek jest firma Epic Games ze swoim rozdawnictwem darmowych gier, które dla wielu – w tym autora tego tekstu – były jedynym impulsem, aby założyć konto w sklepie dewelopera. I choć jestem świadomy, że wielu z przygarniętych tytułów nigdy nie odpalę, nadal podświadomie śledzę przynęty regularnie zarzucane przez korporację na nas, graczy. Bo wiem, że poczułbym lekki zawód, gdyby wśród darmowych tytułów pojawiła się interesująca pozycja, w którą kiedyś chciałem zagrać, ale nie była na tyle kusząca, abym kupił ją w standardowym modelu dystrybucyjnym. I tak od miesięcy buduję sobie bibliotekę gier do zagrania na "wieczne nigdy" tylko dlatego, że Epic Games dał mi taką możliwość. Skusiłem się na tę zabawę z platformą drugiego wyboru, bo nie muszę wykładać na nią żadnych dodatkowych środków. Niestety często ta międzyplatformowa gra toczy się o realne pieniądze.
Kiedy wojna platformowa w branży technologicznej toczyła się głównie na arenie konsolowcy – pecetowcy, sytuacja wyglądała o wiele klarowniej. Gracze mogli wybrać, czy chcą grać na komputerach, czy na jednej z konsol. Niezależnie od tego, jakiego dokonali wyboru, to oni w pełni kontrolowali to, jak wygląda ich biblioteka gier. Pojawienie się cyfrowej dystrybucji wywróciło status quo do góry nogami. Sklepy, w których zaopatrywaliśmy się w gry, przestały być pośrednikiem pomiędzy twórcą a odbiorcą. Stały się narzędziem, bez którego nie mogliśmy odpalić legalnie zakupionych gier. Nie wystarczyło zakupić pudełkowej wersji, zainstalować jej i zacząć zabawę. Nagle okazało się, że bez Steama/Uplay’a/Origina (niepotrzebne skreślić) nie mogliśmy wejść do świata gry. Nawet jeśli potrzebowaliśmy tej platformy wyłącznie do odpalenia jednego tytułu.
A potem nadeszła era upowszechniania się serwisów subskrypcyjnych i nagle obudziliśmy się w kulturowym bagnie przesytu, gdzie z każdej strony czyhają na nas dystrybutorzy skłonni wciągnąć nas w kolejną platformę tylko po to, aby zobaczyć ten jeden, wyjątkowy serial, film czy grę.
Choć daleki jestem od krytykowania idei cyfrowej dystrybucji i nie widzę problemu w tym, aby raz na jakiś czas opłacić miesięczną subskrypcję i obejrzeć jeden interesujący film, zarządzanie treściami multimedialnymi zaczyna być frustrujące. I tu na arenę wkraczają agregatory treści.
Jeszcze do niedawna zapytany o to, jak jednym słowem będziemy mogli opisać kolejną generację konsol, odpowiedziałbym bez zastanowienia: chmura. To dzięki niej powoli znoszone są granice międzyplatformowe i zaczynamy grać na tym, co jest dla nas najwygodniejsze. Konsola, komputer, laptop bądź smartfon, użytkownicy xClouda czy Netflixa mają szeroki wybór tego, na jakim sprzęcie czerpać przyjemność ze swojego hobby. Jednak wydaje się, że to nie same serwisy chmurowe, a możliwość agregowania dzięki nim treści zarysuje przyszłość nie tylko świata gamingu, ale i całej współczesnej cyfrowej kultury.
Jedno miejsce, wiele źródeł
W ostatnich tygodniach mogliśmy zaobserwować wiele z pozoru drobnych zmian w funkcjonowaniu platform on-line, które świadczą o tym, w jakim kierunku rozwija się sektor nowych technologii. Microsoft zapowiedział odświeżenie swojego sklepu Store, w ramach którego dopuści do platformy zewnętrznych dystrybutorów treści i nie będzie pobierać od nich marż za transakcje zawierane z klientami.
Tym samym za pośrednictwem Microsoft Store pobierzemy sklep z aplikacjami na Androida od firmy Amazon, a także Epic Games Store, a firmy stojące za tymi platformami nie będą musiały dzielić się z Microsoftem zyskami ze sprzedaży swoich usług. Na tle Sklepu Play od Google czy AppStore od Apple takie podejście wydaje się przełomowe, jest jednak oznaką zmian, jakie powoli zachodzą w tej branży. Powoli zatracamy się w przesycie dystrybutorów treści, a otwarty na konkurencję Microsoft Store może być ważnym krokiem na drodze do okiełznania i zebrania w jednym miejscu tych wszystkich usług, które na co dzień dostarczają nam rozrywkę.
W kontekście Microsoftu warto wspomnieć także o jeszcze jednym niezwykle interesującym ruchu prokonsumenckim, jakim jest udostępnienie pełnoprawnej przeglądarki Edge dla użytkowników Xboksów Series X/S. Może wydawać się, że z konsolowego Edge’a skorzysta bardzo ograniczone grono odbiorców, ale to dzięki niemu na Xboksie będziemy mogli zagrać w tytuły o pecetowym rodowodzie. I nie mam na myśli gier odpalanych w ramach platformy xCloud, a tych przeznaczonych na Google Stadię.
Wprowadzenie Edge’a do Xboksów nowej generacji pozwoliło uruchomić na konsoli usługę projektowaną z myślą o posiadaczach komputerów oraz urządzeń mobilnych. A jeśli w przyszłości PlayStation Now pojawi się w Polsce ze wsparciem dla przeglądarki Edge, Xbox posłuży także do grania w chmurze w tytuły z konsoli Sony. Dziewiąta generacja Microsoftu stanie się tym samym gamingowym agregatorem, uniwersalnym narzędziem do grania na wszelkich możliwych platformach, w tym na tych od bezpośredniej konkurencji.
Nie wiemy, jak potoczą się losy serwisu NVIDII w kontekście grania na Xboksie, ale już dziś platforma ta przeistoczyła się w agregator treści z prawdziwego zdarzenia. W pierwszych miesiącach rozwoju GeForce NOW bazował na grach z katalogu Steama, ale szybko do obsługiwanych platform dołączyły Epic Games Store, Origin oraz GOG. A w ostatnim tygodniu września NVIDIA poinformowała o nawiązaniu umowy partnerskiej, która jest najlepszym dowodem na to, w którą stronę zmierza branża cyfrowej rozrywki.
Przedstawiciele Electronic Arts złamali się i udostępnili w ramach GeForce NOW gry Battlefield 1: Rewolucja, Dragon Age: Inkwizycja, Unravel Two oraz Mirror’s Edge Catalyst . Nie byłoby w tym niczego nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że wspomniane tytuły ogramy zarówno na Originie i Steamie. A to dopiero początek współpracy trzech korporacji, EA planuje bowiem wypuszczać na GeForce NOW kolejne produkcje.
Elektronicy świadomie dopuścili Steama do rywalizacji z Originem w ramach GeForce NOW, mimo iż ten ruch na pierwszy rzut oka może okazać się nieopłacalny. Faktycznie zwiększa jednak szansę, że zagorzały klient Steama zainteresuje się ich produkcją, od której dotychczas stronił, gdyż nie chciał rejestrować się na kolejnej platformie.
GeForce NOW może nie jest idealny, wydaje się jednak dobrze wpisywać w ideę agregatora zbierającego w jednym miejscu zasoby wielu platform. Oferuje ujednolicony katalog gier dostępnych w przeszło 70 krajach, możliwość przechodzenia do strony produktu bezpośrednio z zakładki gry i trafia do szerokiego grona 12 milionów odbiorców. Dzięki temu częściowo wytrąca Steamowi i spółce rolę platformy decydującej o tym, jak i w co gramy. Część tej odpowiedzialności przejmuje na siebie firma NVIDIA, która za sprawą GeForce NOW łączy w jednym miejscu graczy z wielu platform sprzętowych i software'owych.
W idealnym scenariuszu taki serwis powinien oczywiście oferować pełny dostęp do zasobów wszystkich obsługiwanych platform, na razie nie zanosi się jednak na to, aby branża zgodziła się na tak dalece posuniętą rewolucję. Choć nie wykluczam, że w przyszłości taki scenariusz może się ziścić.
Filmy (naprawdę) na żądanie
A jak wygląda sytuacja w branży VoD? Czy tu również możemy spodziewać się przełomu na miarę pomysłów NVIDII czy Microsoftu? Na rynku nie brakuje stron, które agregują filmy z różnych platform, nawet na stronie naEKRANIE znajdziecie porównywarkę VOD, która pozwoli przeszukać katalogi wielu platform streamingowych. Z kolei systemy smart TV od Google oraz Apple dobrze radzą sobie z wyszukiwaniem treści pomiędzy wieloma serwisami filmowymi, a Play ma w swojej ofercie pudełko TV BOX dla usługi PLAY NOW, które agreguje produkcje z różnych źródeł w jednym strumieniu.
Jednak w przypadku branży VoD brakuje mi uniwersalnej aplikacji, która zmyślnie agregowałaby biblioteki wielu serwisów niezależnie od tego, na jakim systemie ją odpalimy. A przy okazji umożliwiająca błyskawicznie opłacić i zaplanować subskrypcję np. na jeden miesiąc. Serwis ScreenHits TV co prawda częściowo sprawdza się w tej roli, ale nie zapewnia dostępu do części popularnych serwisów w tym tych o lokalnym charakterze.
Wierzę jednak w to, że w ciągu najbliższych kilku lat sytuacja w branży technologicznej zmieni się i powstanie szereg inicjatyw, które pozwolą skutecznie agregować treści multimedialne o najróżniejszym charakterze. Bez tego nasza frustracja na nowe media będzie sukcesywnie rosła w miarę pojawiania się kolejnych, przełomowych platform on-line.