Chiny kontra USA. Kraj, który wygra wojnę technologiczną, będzie rządził popkulturą
Wojna handlowa amerykańskiej administracji z Chinami zaostrza się z miesiąca na miesiąc. Stawką w tej grze nie jest jednak to, który kraj sprzeda więcej gadżetów. Tu gra toczy się o coś więcej – wygrany zdecyduje o tym, jak będzie kształtował się świat popkultury.
Każda wojna ma swoje źródło, punkt zapalny, który doprowadził jedną ze stron konfliktu do ostateczności. W przypadku starcia, jakie rozpętało się na arenie technologicznej między Stanami Zjednoczonymi a Chinami, oficjalny powód wypowiedzenia wojny handlowej wydawał się szczytny. Oto Donald Trump wzniósł się na wyżyny praworządności i stwierdził, że firmy pokroju Huawei kolaborują z rządem w Pekinie i wdrażają do swoich urządzeń backdoory umożliwiające śledzenie amerykańskich obywateli.
Urządzenia mobilne z Chin, które zaczęły zalewać amerykański rynek, stały się wrogiem publicznym numer jeden, godziły bowiem w jedną z podstawowych wartości – prawo do prywatności. Dobry przywódca wie, że takiego gracza należy jak najszybciej wyeliminować ze społeczeństwa, aby nie rozsadził państwa od środka. Donald Trump, kierowany miłością do ojczyzny oraz obywateli Stanów Zjednoczonych, postanowił ukrócić działania Huawei i odciąć firmę od amerykańskich technologii, aby zapobiec masowej inwigilacji obywateli.
Tak przynajmniej wygląda oficjalna narracja. I choć nie można wykluczyć, że Huawei rzeczywiście ma coś za uszami, prawdziwych powodów spięcia między Chinami a USA trzeba szukać w innym miejscu. Zwłaszcza że nie udało się dostarczyć niezaprzeczalnych dowodów na winę Huawei. Z punktu widzenia administracji Donalda Trumpa znacznie większym zagrożeniem dla Stanów Zjednoczonych niż domniemane szpiegowanie użytkowników był dynamiczny rozwój korporacji w sektorze 5G i to on mógł zadecydować o nałożeniu restrykcji na korporację. Ale prawdziwych powodów wybuchu tej wojny należy szukać jeszcze głębiej.
Mit Krzemowej Doliny, mlekiem i modem płynącej, powoli chyli się ku upadkowi. Koszty utrzymania w San Francisco, niegdysiejszej perle technologicznego zagłębia USA, rosną w zastraszającym tempie, podobnie jak liczba bezdomnych w tym mieście. Na mieszkanie w centrum może pozwolić sobie wyłącznie bardzo wąskie grono wysoko opłacanych specjalistów, gdyż w tym miejscu nie obowiązują zasady amerykańskiego snu. Tu spokojne życie wiodą tylko najbogatsi.
To z kolei kontrastuje z sytuacją kraju na arenie międzynarodowej, gdyż Stany Zjednoczone nie są już technologicznym hegemonem. Od zakończenia II Wojny światowej włodarze USA prowadzili zaciętą rywalizację ze Związkiem Radzieckim, którą zakończono spektakularnym sukcesem, windując Amerykę na pozycję technologicznego wizjonera i lidera. To w Stanach projektowano bezkonkurencyjne komputery, to tam powstała wojskowa sieć komunikacyjna, która przekształciła się w dzisiejszy internet. Do końca XX wieku USA nie miały zewnętrznego rywala, który mógłby w skali globalnej podważyć hegemonię Krzemowej Doliny na rynku technologicznym. Do czasu.
Na przestrzeni ostatnich kilku dekad Chiny przeszły błyskawiczną rewolucję i z globalnej fabryki podzespołów zamieniły się w jednego z innowatorów nowych technologii. Wystarczy przypomnieć sobie, jak prezentowały się pierwsze mobilne urządzenia konsumenckie od Huawei czy ZTE dostępne na Zachodzie – były to dość nieporadne kopie tego, co oferowali topowi producenci sprzętów z Androidem czy iOS-em. Huawei miało w swojej historii kilka lat ślepego zapatrzenia w firmę z Cupertino, po których korporacja obrała własną drogę i od dłuższego czasu sama wyznacza rynkowe trendy, nie oglądając się na zachodnią konkurencję.
Podobną drogę w najbliższym czasie obierze prawdopodobnie Xiaomi i przeistoczy się z imitatora w innowatora. To dość powszechne zjawisko, które wieszczy Dolinie Krzemowej koniec roli technologicznego mentora. Administracja Donalda Trumpa podcięła skrzydła Huawei, gdyż firma zaczęła stanowić zbyt duże zagrożenie dla rodzimych korporacji.
Podobny los spotkał TikToka oraz WeChata, aplikacje, których dynamika wzrostu mogła niepokoić włodarzy USA. Oba serwisy zaczynały odgrywać zbyt dużą rolę w zglobalizowanym społeczeństwie, aby ktoś taki jak Donald Trump pozwolił im funkcjonować bez żadnych ograniczeń. Dzięki wypowiedzeniu Chinom technologicznej wojny handlowej, uniemożliwiono m.in. ekspansję Huawei na skalę globalną, gdyż restrykcje odcięły te urządzenia od Usług Google, bez których Android jest dziś mocno okrojonym środowiskiem. Rosnący potencjał Chin przełamał monopol Stanów na innowacyjność. Tego państwa nie należy już traktować jako wielkiej, taniej fabryki, ale jak godnego konkurenta.
I choć może wydawać się, że ten konflikt na szczycie nie ma bezpośredniego wpływu na nasze codzienne życie, to odbije się na każdym z nas. W końcu wraz z rozwojem technologicznym państw rośnie ich potencjał ekonomiczny, przez co zaczynają odgrywać coraz istotniejszą rolę na arenie międzynarodowej. A co za tym idzie – mają większy wpływ na dzieła kultury tworzone na rynek globalny.
Kiedy Donald Trump ogłosił embargo na współpracę amerykańskich firm z WeChatem, szybko uświadomiono sobie, że usługa ta jest we władaniu konglomeratu Tencent. Ten z kolei posiada udziały w takich firmach jak Riot Games czy Epic Games i jest koproducentem filmu Top Gun: Maverick. W sieci zaczęły krążyć spekulacje, że ban na zawieranie transakcji finansowych z WeChatem mógłby doprowadzić do zawieszenia produkcji filmów Tencent Pictures bądź odciąć graczy ze Stanów Zjednoczonych od League of Legends i spowolnić rozwój Fortnite'a. Urzędnicy Donalda Trumpa szybko zdementowali te pogłoski i sprecyzowali, że zakaz ma dotyczyć współpracy z Tencentem związanej jedynie z WeChatem.
Dodajmy do tego Blizzarda, który od lat przymila się do azjatyckich graczy (casus Diablo: Immortal), czy Disneya, który chce trafić Mulanem w serca chińskich odbiorców, a odmaluje nam się obraz kultury Zachodu, która na dobre wdała się w romans z kulturą Wschodu.
Decyzja amerykańskiej administracji o nałożeniu embarga na chińskie technologie może wydawać się nieadekwatna do sytuacji, ale jest elementem większej gry. Starcia o tożsamość Stanów Zjednoczonych, które przestają odgrywać rolę lidera nie tylko w sektorze technologicznym, ale i w kreowaniu wzorców kulturowych. I tym tak naprawdę wydaje się być wojna handlowa, jaką wypowiedziano Huawei i spółce – próbą odzyskania władzy nad tworzeniem wizji współczesnego świata.
Jeśli Ameryka pozwoli wygrać Chinom wojnę o technologię, przegra także walkę na płaszczyźnie kulturowej. Wszak znamienne jest to, że każda spośród zbanowanych firm wyspecjalizowała się w narzędziach do komunikacji. Huawei produkuje smartfony i osprzęt 5G, TikTok jest popularnym medium społecznościowym dla młodego pokolenia, a WeChat odgrywa ogromną rolę w komunikacji biznesowej. Restrykcje dotknęły tych podmiotów, które mają realny wpływ na to, w jaki sposób będziemy postrzegać rzeczywistość. Huawei nie musi współpracować z chińskim rządem, aby stanowić kulturowe zagrożenie dla Stanów Zjednoczonych z punktu widzenia Donalda Trumpa. Wystarczy, że firmie uda się zakorzenić w obywatelach USA przeświadczenie, że ich telefony mogą być równie dobre, jeśli nie lepsze od iPhone'ów.
A na taki obrót spraw konserwatywny polityk nie może się zgodzić. Dlatego dopóki Donald Trump będzie prezydentem, dopóty ta wojna technologiczna nie ustanie. Jej stawką jest coś więcej niż tylko reputacja Krzemowej Doliny.