Czy naprawdę potrzebujemy brutalnej telewizji?
W mediach głośnym echem odbija się ostatnio sprawa nie do końca dobrowolnie odegranej sceny gwałtu w filmie Ostatnie Tango w Paryżu. Parę tygodni wcześniej, część widzów z oburzeniem zareagowało na premierowy odcinek siódmego sezonu The Walking Dead, deklarując że przestają oglądać serial, bo przekroczono pewne granice. Czy faktycznie powinniśmy się niepokoić stanem współczesnej telewizji?
Przemoc w telewizji jest tematem nieustannych sporów nie tylko pośród kinomanów, ale również pedagogów, psychologów i innych wielbicieli nauk akademickich. O wpływie, jaki niosą ze sobą mocne sceny na szklanym ekranie rozpisywali się najwięksi teoretycy, a badań społecznych i psychologicznych można przywoływać na pęczki. Jednak jak się okazuje: naukowcy i ich wiedza to jedno, a twórcy ich potrzeba zaspokajania „pragnień” widzów to drugie.
Zanim posypią głosy typu „nie chcesz - nie oglądaj” zastanówmy się tak chwilę nad tym, czy faktycznie mamy jakikolwiek wybór w tej kwestii. Czy możemy swobodnie uniknąć przemocy w oglądanych przez nas produkcjach? A może, dla widzów o nieco słabszych nerwach, zostaną jedynie filmy familijne? A może jesteśmy w stanie już rozróżnić co jest jedynie delikatną, powiedzmy że dopuszczalną przemocą, a co wychodzącym już poza współczesne granice dobrych obyczajów, aktem czystego zła?
Problem w tym, że obecnie nie ma możliwości by uniknąć szeroko rozumianej przemocy w telewizji. I nie chodzi tu wcale o zabawny format slapstkickowy. Przyzwyczajeni do jej nieustannej obecności, bardzo często jej już nie dostrzegamy, albo w ogóle na nią nie reagujemy. Dotychczasowe bariery, które kiedyś określane były jako ład społeczny czy estetyka, już dawno zostały przekroczone. Niektóre granice powinny zostać tam gdzie są, a istniejący poza nimi świat powinien zostać w kadrowym cieniu. Niestety, wielokrotnie byliśmy świadkami przełamywania tabu brutalności, które nie tylko zostało wystawione na światło dzienne, ale to właśnie na nim opierał się główny silnik marketingowy serialu czy filmu.
O ile do samej przemocy zostaliśmy już przyzwyczajeni, bardziej zastanawia fakt nad coraz bardziej przesuwanymi granicami bezwzględności obrazu, jaki się nam proponuje. Sceny walki nie są już dobrze skrojonymi układami tanecznymi, a krew przestała być podrasowanym ketchupem. Scenografia na ekranie dąży do odzwierciedlenia realizmu nawet w najmniejszych detalach, a charakteryzatorzy popuszczają swoje własne wodze fantazji. Dzięki czemu wykorzystywane rekwizyty zachowują się nie do odróżnienia od ludzkiego/zwierzęcego ciała, a w odbiorze widzów zaciera się linia co jest prawdą a co fikcją. Hiperrealistyczna brutalność stała się już stałym środkiem filmowej ekspresji. Tylko tak na dobrą sprawę, ekspresji czego?
Nieustannie wspomina się, że telewizja powinna odzwierciedlać rzeczywistość w której żyją jej widzowie, a przez swoje oddziaływanie może poszerzać światopogląd i budować pozytywny/negatywny stosunek wobec konkretnego zagadnienia. Po części jest to prawdą, dlatego tak ważne są odpowiednie reprezentacje poszczególnych grup społecznych w mediach. Z drugiej jednak strony, poprzez wielokrotne wystawianie widzów na sceny z aktami przemocy, ich tolerancja również i na ten aspektów filmów znacząco wzrasta. Przejście od sytuacji, w której zasłaniało się dzieciom oczy na widok strzelających gangsterów, albo z uśmieszkiem na ustach oglądało się walki pomiędzy „dobrem a złem” (Walker, Texas Ranger, The A-Team), do momentu kiedy nastolatkowie bez mrugnięcia okiem oglądają produkcje typu American Horror Story czy Spartacus: Blood and Sand, zajęło jedynie kilkanaście lat. Doświadczamy brutalności głównie jako elementu rozrywkowego, służącego jedynie jako kolejny rekwizyt upiększający fabułę. Zatracamy tym samym wrażliwość na ból i cierpienie drugiego człowieka, pozbywając się współczucia.
Obecnie pojawią się seriale, które wybitnie skupiają się wokół przemocy, tej w najbardziej brutalnym wydaniu. Odnosi się wręcz wrażenie, że ją gloryfikują, skupiając na niej nie tylko samą fabułę, ale swoich bohaterów i motywy ich postępowania. Widzowie, niejednokrotnie doświadczają zaburzenia poczucia własnego komfortu. Co ciekawe, twórcy właśnie na takie reakcje liczą, twierdząc że to przemoc jako wartość szokująca przyciągnie nowego widza i zostanie on z nimi na dłużej. Dlatego też na dobrą sprawę, nikt aż tak bardzo nie czepia się produkcji, które zostały stworzone wyłącznie po to by straszyć, intrygować i przekraczać granice dobrego smaku i wytrzymałości ludzkiego żołądka. Nikt nie zmusza do oglądania Dexter, czy Spartakusa. Sięgając po takie produkcje, doskonale zdajemy sobie sprawę co nas czeka i jakich efektów można się spodziewać. Co jednak, jeśli nawet zagorzali fani tzw. mordobicia mają dość?
Głośna premiera siódmego sezonu The Walking Dead, dla wielu widzów przekroczyła ostateczną granicę tolerancji. Serial sam w sobie jest obrzydliwy w swoich obrazach i wydawać by się mogło, że już nic nie jest w stanie zadziwić odbiorców. Okazuje się jednak, że twórcy nie spoczywają na laurach. Od miesięcy nagłaśniano premierę sezonu, budując całą promocję wokół postaci Negana. Spekulowano kto zginie i w jaki sposób, szukano szczegółów pozwalających rozwiązać zagadkę, a cały medialny szum dotyczył… cóż, głównie morderstwa. W efekcie uśmiercono nie jedną, a dwie postaci, przy czym drugą po prostu zmasakrowano, nie szczędząc widzom ani sekundy z brutalnego aktu. I nawet jeśli, ktoś próbuje to wytłumaczyć względami fabularnymi, logiką wydarzeń, to dodatkowa śmierć Glenna była wprowadzona wyłącznie po to, by zaszokować widzów. Nieco tania sensacja, jak na serial takiego rozmachu. Samo promowanie sezonu poprzez postać Negana, odbiega zdecydowanie od pierwotnej idei The Walking Dead. To już nie serial o zombi, ale ludziach, którzy są równie bezwzględni co żywe trupy. Odnosi się wrażenie, że w światku telewizyjnym również zachodzi ten sam proces.
Z drugiej strony mamy wielokrotnie krytykowaną Game of Thrones za jej seksizm i lekką rękę do wulgarnych treści. Serial jest produkcją nad wyraz brutalną, perwersyjną, obrazują najmroczniejsze cechy ludzkiej natury. Posiada jednak momenty, które mimo że potencjalnie prawią o przemocy, bywają jednak znacząco stonowane i szczerze mówiąc ich wartość szokująca była równie wysoka, co makabryczne roztrzaskiwanie czaszki kijem bejsbolowym. Śmierć króla Tommena miała zdecydowanie silniejszy wydźwięk bez widoku jego ciała rozbryzgującego się o kamienne podłoże. Z kolei śmierć Hodora, nieco bardziej druzgocąca serca widzów, została jednak pokazana nieco łagodniej, a co za tym idzie – jeszcze bardziej dramatycznie. Pewne niedopowiedzenia, pozostawione wyobraźni widzów, niosą ze sobą mocniejsze wrażenia, bardziej intensywniejsze niż łopatologiczne rzucanie mięsem i krwią.
Również z coraz większym zaskoczeniem dostrzega się, że wiek bohaterów, którzy stają się bezwzględnymi oprawcami znacząco się obniżył. Do niedawna młodzież rzadko kiedy stawiana była w roli oprawcy, teraz jednak i to uległo zmianie. Serial The 100 przedstawia historię setki dzieciaków w wieku do osiemnastego roku życia, zesłanych z międzynarodowej stacji kosmicznej na Ziemię, w celu sprawdzenia czy nadaje się ponownie do zamieszkania przez gatunek ludzki po zagładzie atomowej sprzed stu lat. O ile sama idea była zaskakująco dobra, to poziom prezentowanej przemocy i przyzwolenia na przekraczanie granic cielesnego bólu był równie wysoki. Biorąc pod uwagę rodzaj stacji (ogólnodostępna), target widzów (18 – 34 lata) czy pora emisji (ok godziny 21) tym bardziej należy się zastanowić nad kierunkiem, w którym zmierza telewizja. Oglądając sceny, w których ludzie są wieszani na prowizorycznych krzyżach, „opętani” przez sztuczną inteligencję podcinają sobie żyły, a nastolatkowie torturują się wzajemnie, wcale nie odnosi się wrażenia, że te elementy są niezbędne do zbudowania napięcia, pchnięcia akcji dalej czy wpływają na rozwój bohaterów. Wręcz przeciwnie, nieudolne kopiowanie znanych już schematów, jedynie podrasowane by wyglądały realniej czy bardziej namacalnie, uwydatniają tylko płytkość fabuły i niedomagania scenarzystów. Takie próby maskowania dziur w logice scenariusza, pokazują jak słabo radzi sobie współczesna telewizja z zaspokajaniem wymagań widzów. I jak nisko cenią sobie zarówno ich inteligencję, jak i lojalność.
Od momentu, kiedy nastąpił gwałtowny rozwój efektów specjalnych, brutalność przeszła na wyższy poziom. Skoro to, co widzieliśmy do tej pory, już nas nie szokuje, to może warto by było poszukać do innych rozwiązań? Postarać się inwestować środki, czas i kreatywność by przyciągnąć widzów czymś więcej niż zapewnieniem o krwawej jatce na ekranie. Serial House of Cards ogranicza przemoc fizyczną do niezbędnego minimum, a całość atmosfery budowana jest poprzez ruchy kamery, grę świateł i zmyślnie dobrane dialogi. Serial klasyfikowany jest jako jeden z najlepszych, jakie do tej pory powstały, a symboliczne uderzenie Franka Underwood’a pięścią w stół w finale drugiego sezonu niosło ze sobą o wiele więcej emocji i obietnic na przyszłość, niż połowa bezimiennych ludzi ginących w serialach Banshee czy Daredevil.
Sztuka to umiejętność wychodzenia poza własną epokę, poza sferę komfortu emocjonalnego. psychicznego i nieustanne dążenie do czegoś nowego. Czy ten argument można wykorzystać by usprawiedliwiać bezsensowną przemoc? Obecnie pytanie nie brzmi już: pokazywać, czy nie, przemoc w telewizji. Moim zdaniem nie da się już tego zmienić. Nowe pytanie brzmi, czy faktycznie potrzebujemy aby nasza telewizja była aż tak bezwzględnie brutalna i do granic rzeczywistości prawdziwa? Czy nie na tym polegała magia telewizora, że obrazy tam oglądane były na tyle nierealne, że odczuwaliśmy przyjemność poprzez oszukiwanie samych siebie? Wyłączaliśmy telewizor, wiedząc że to co obejrzeliśmy było tylko fikcją, a nasze życie jest może i nudne, ale za to bezpieczne. Teraz jednak jesteś bombardowani zewsząd nagraniami z egzekucji cywilów podczas lokalnych wojen, czy chociażby zdjęciami zmasakrowanych ciał po wypadkach. I obchodzi nas to coraz mniej, bo przecież widzimy identyczne projekcje w telewizji, gdzie ludzki umysł nie tylko to wymyślił, ale i wyreżyserował, podrasował by wyglądało jeszcze „piękniej”, a na koniec sprzedał jako najważniejszy punkt serialu. A szkoda, bo to już nie opowiadana historia staje się najważniejsza, ale jej wizualna oprawa. Najlepiej ta najbardziej krwawa, zgniła, z wystającą białą kością pośród zmasakrowanego ludzkiego ciała. Czy właśnie takiej telewizji potrzebujemy?
A może warto by było wymagać od scenarzystów większej kreatywności i innego podejścia? Czy w obecnej dobie przesytu brutalnością, większego rozgłosu nie zyskałaby produkcja oparta o niepowtarzalny scenariusz, inteligentny cliffhanger, ukryte od samego początku rozwiązania, które były po prostu niewidoczne dla oczu? Kreatywność twórców nie zna granic, niech podąża jednak ku wyzwaniom, a nie zaspokaja się tanią sensacją i banalnymi, bo krwawymi rozwiązaniami.