Popularność samotnika – rozmowa z Jakubem Małeckim [WYWIAD]
„Łudzę się jeszcze resztkami sił, że książka wystarcza i że jeśli napiszesz coś naprawdę niezwykłego, to nie będzie miało znaczenia, jak wyglądasz, czy bywasz w telewizji, jak często pokazujesz się publicznie” – mówi Jakub Małecki. Jego nowa książka, „Święto ognia”, trafi do księgarń we wrześniu, znów skupiając uwagę na autorze, który o nią nie zabiega.
MARCIN ZWIERZCHOWSKI: Jaki wpływ na ciebie jako pisarza miała wymuszona pandemią izolacja? Jesteś zbieraczem historii. W swoich książkach przetwarzasz wiele rzeczy zasłyszanych. Zostałeś od tego odcięty?
JAKUB MAŁECKI: Wiesz, ja przede wszystkim w ogóle tych historii nie szukam, nie staram się ich zdobywać w jakiś świadomy czy aktywny sposób, ale też muszę przyznać, że pandemia nie zrobiła w mojej codzienności jakiejś wielkiej różnicy. Pracuję tak, jak pracowałem, spotykam się ze znajomymi tak samo regularnie. Mam miejsce w centrum Warszawy, gdzie codziennie jeżdżę rowerem pracować, i chyba dzięki temu nie straciłem w ostatnim roku tego potrzebnego nam złudzenia, że każdy kolejny dzień ma sens. Domyślam się oczywiście, że bardzo wiele osób mocno dotknęła cała ta sytuacja, natomiast ja mam to szczęście, że nie poczułem żadnego większego „odcięcia”.
Jak wypadło przeniesienie się do sieci? Wcześniej byłeś bardzo aktywny, jeśli chodzi o spotkania z czytelnikami i czytelniczkami, teraz to wszystko działa online. Tu również nie odczułeś „odcięcia”?
Może te moje odpowiedzi są trochę rozczarowujące, ale rzeczywiście – nie odczułem. Spotkania autorskie są dla mnie bardzo miłe i naprawdę doceniam to, że ludzie chcą w nich uczestniczyć. Jeśli jednak o mnie chodzi, mógłbym w ogóle nie pojawiać się nigdzie publicznie. Wiem, że nie jestem stworzony do tego typu wystąpień i zawsze mnie one stresowały, więc kiedy ich nie ma, nie odczuwam braku.
Wraz z rosnącą popularnością pojawiły się nowe „obowiązki” – więcej spotkań, wywiadów, sesji fotograficznych i tym podobnych. Pamiętam tekst Jacka Dukaja sprzed lat, w którym pisał, że gdy jego nowa książka się ukazuje, on najchętniej by się gdzieś schował i to przeczekał. Też tak masz?
Tak skonstruowałem świat wokół siebie, że nie mam zbyt wielu takich obowiązków. Rzeczywiście udzielam wywiadów i uczestniczę w spotkaniach autorskich, ale zabiera mi to maksymalnie kilka godzin w tygodniu. Praktycznie nie korzystam z mediów społecznościowych i konsekwentnie rezygnuję ze wszystkich propozycji okołoksiążkowych, które dostaję – nie piszę żadnych felietonów, scenariuszy, recenzji, rekomendacji, artykułów i tak dalej. Dzięki temu mam spokój i mogę zajmować się tym, czym naprawdę chcę się zajmować, czyli pisaniem powieści.
W ostatnim czasie wszedłeś jednak na inne pole, jakim była praca nad scenariuszem filmu na podstawie twojej książki, Horyzontu. Jakie uczucia towarzyszyły mierzeniu się z własną prozą?
Praca nad scenariuszem pokazała mi to, czego się w sumie spodziewałem, to znaczy, że ja się do tego raczej nie nadaję. Horyzont zdołałem napisać dlatego, że Bodo Kox chce zrobić film pod kątem fabularnym bardzo wierny książce, właściwie stuprocentowo wierny, więc nie musiałem tutaj niczego wymyślać, tylko przełożyć to, co już było, na język filmowy. Gdybym miał pisać jakiś scenariusz od zera, to myślę, że nie dałbym rady. Nie potrafię myśleć tylko akcją i obrazem, a poza tym to nawet nie chcę. Bo wiesz, scenariusz filmowy już z założenia nie może być pięknie napisany. Tam musi być wszystko jak najprościej: „Marian wchodzi do kuchni. Podnosi czajnik. Nalewa wodę do szklanki. Patrzy na Grażynę”. Oczywiście mogą być w scenariuszu piękne dialogi, ale jakoś ten typ pisania, taki bardzo suchy i ograniczony tyloma regułami, zasadami, zwyczajami, to nie jest coś, na co chciałbym poświęcać czas.
Czytam z twoich słów, że ty piszesz głównie dla siebie. Że to, co się wokół ciebie dzieje – czyli już teraz bardzo duża popularność, spotkania, pewnie też nagrody, adaptacje – jest miłe, ale zupełnie zbędne, bo ty chcesz tylko pisać. Reszta to skutki uboczne, bardziej lub mniej miłe. Dobrze rozumuję?
Zgadza się. I tak sobie myślę, że to chyba wynika z dwóch rzeczy. Pierwszą jest mój charakter: nie przepadam za byciem w centrum uwagi, nie sprawia mi przyjemności obecność w telewizji czy w radiu i jestem zażenowany prawie za każdym razem, kiedy wrzucam jakąś informację na Facebooka czy publikuję coś na Instagramie. Drugą jest marzenie, które dziewięć lat temu, odchodząc z banku, miałem głęboko w sobie. I które do dziś się nie zmieniło. Ja po prostu chcę pisać takie książki, dla których ludzie będą tracić głowę, w których się będą zakochiwać i o których nie będą mogli zapomnieć. Te wszystkie rzeczy wokół to tylko właśnie rzeczy wokół.
Dostrzegam ciekawy paradoks: piszesz dla siebie, najchętniej odcięty od świata zewnętrznego, ale tworząc swoje historie, myślisz o odbiorcach, oczekujesz u nich pewnych reakcji. Rozumiem, że dla ciebie sytuacją idealną jest ta, gdy w centrum uwagi nie jest osoba pisarza, ale dzieło? Trochę to wbrew trendom. Nawet bardzo.
Łudzę się jeszcze resztkami sił, że książka wystarcza i że jeśli napiszesz coś naprawdę niezwykłego, to nie będzie miało znaczenia, jak wyglądasz, czy bywasz w telewizji, jak często pokazujesz się publicznie i tak dalej. Może jestem przedstawicielem jakiegoś starego, niepotrzebnego i ginącego już gatunku, ale kiedy otwieram książkę i ona mnie porywa, to naprawdę mnie nie obchodzi, czy ten, kto ją napisał, ma na Instagramie jednego followersa czy milion. Inna rzecz, że zdaję sobie sprawę z tego, że ta najpiękniejsza, wymarzona książka, o której mówimy, musi jakimś sposobem trafić do czytelnika, żeby w ogóle mieć szansę go zachwycić. Wierzę, że to się może odbyć bez jakiejś bardzo intensywnej promocji osobą autorki/autora. Wyobrażam sobie tu literaturę trochę jak chorobę zakaźną: wystarczy, że w książce zakocha się dosłownie kilka osób, a później już sama się rozprzestrzeni. To jest w sumie trochę smutne, bo kiedy to wszystko mówię, mam wrażenie, że jednak jestem w jakimś koszmarnym błędzie i wcale nie mam racji…
Trochę masz, trochę nie masz. Czytałem zbyt wiele świetnych książek, które pozostały nieodkryte przez szerszą publikę. Twój ulubieniec, David Mitchell, poza Atlasem chmur pozostaje w Polsce autorem niszowym. Dlaczego niemalże nikogo nie zachwycają Czasomierze?! Z drugiej strony, twoja kariera to takie powolne budowanie pozycji, aż do przełomu, którym był Dygot. Od czasu tej premiery można o tobie mówić, że jesteś autorem popularnym. Miałeś już trochę czasu, by zrozumieć, dlaczego akurat ta powieść była tym momentem zwrotnym. Wiesz, co ci w niej tak bardzo wyszło?
Na początku właśnie nie bardzo potrafiłem się zgodzić z tym słowem „przełom”, które pojawiało się w większości omówień czy też recenzji Dygotu. Miałem wrażenie, że napisałem po prostu kolejną książkę w swoim stylu, a jakiś niewytłumaczalny zbieg okoliczności sprawił, że akurat ona została dostrzeżona. I być może rzeczywiście o jej popularności zadecydował przypadek, natomiast teraz wiem już, że ona jednak była inna niż poprzednie. Główna różnica, jaką sam dostrzegam, wynika z tego, że po raz pierwszym pozwoliłem sobie w tej książce na pisanie bardziej osobiste – tam jest mnóstwo moich lęków, fascynacji, zamiłowań i niepokojów, a całość oparta jest na historii momentami mocno zbliżonej do mojej historii rodzinnej. Wydaje mi się, że to była właśnie ta różnica – pisząc Dygot, przestałem tak starannie ukrywać się za moimi bohaterami i po raz pierwszy pomyślałem, że nie będę się bał odsłonić trochę bardziej. I od tamtej pory to jest moja jedyna strategia pisarska – bycie szczerym.
To ciekawe, że ty, który wolisz się „schować”, jako metodę wybrałeś odsłanianie siebie. To znów pasuje do faktu eksponowania książki, nie autora – jeżeli już masz być w jakiś sposób w centrum uwagi, to na swoich zasadach, w tym przypadku za osłoną prozy. Idąc dalej tropem emocji, chciałem nawiązać do stosowanych wciąż stereotypowych podziałów na prozę „męską” i „kobiecą”. Ciebie samego nawet porównuje się do Eleny Ferrante. Jak widzisz te szufladki?
Porównanie do Eleny Ferrante w sumie mi pochlebia – napisali tak o mnie chyba w jednej z belgijskich gazet: „Polska Elena Ferrante”. Pamiętam, że zrobiło mi się całkiem miło.
A co do tego podziału, o którym wspominasz, to z ręką na sercu: nie mam pojęcia, jaka to niby miałaby być proza męska, a jaka kobieca. No bo nawet jeśli sobie przyjmiemy, że teoretycznie męski jest w pisaniu Cormac McCarthy, to przecież to nie oznacza, że kobiety nie potrafią tak pisać – bo potrafią i piszą. A jeśli kobieca jest na przykład proza właśnie choćby Ferrante, to znamy też autorów płci męskiej, którzy pisują podobnie. Mam wrażenie, że to mniej więcej taki podział, jak na przykład na literaturę ciemnowłosą i blond. I myślę, że gdyby zrobić jakiś test i poprosić dużą grupę ludzi o odgadnięcie płci autorów różnych tekstów, to by się okazało, że nie ma czegoś takiego jak proza kobieca i męska, tylko zła i dobra literatura. I ja głosuję za takim właśnie podziałem.
Skoro mowa o tym, co w literaturze złe, co nie wychodzi – w jednym z wywiadów wspominałeś, że zdarzyło ci się niedawno wyrzucić do kosza całą/prawie całą powieść. Mam wrażenie, że autorzy i autorki rzadko mówią o tej stronie rzemiosła. Mógłbyś przybliżyć kulisy tak drastycznej decyzji?
Ja w ogóle dość dużo poprawiam i usuwam podczas pisania, ale ostatnio rzeczywiście zdarzyło się tak, że wyrzuciłem do kosza właściwie całą napisaną powieść. Po Saturninie zacząłem pisać książkę, która od dawna chodziła mi po głowie. Praca poszła mi dość sprawnie, ale kiedy zacząłem to wszystko czytać i poprawiać, okazało się, że w sumie nie jestem zadowolony. Czułem, że to, co tam opowiedziałem, powinno być pokazane jakoś inaczej, z innej perspektywy, innym językiem. I pewnego dnia, kiedy szedłem wieczorem po mieście na jakieś spotkanie, przyszło mi do głowy pierwsze, bardzo charakterystyczne zdanie – zapisałem je sobie w telefonie, a następnego dnia wywaliłem tamtą pierwszą wersję książki do kosza i zacząłem pisać ją zupełnie od nowa. Na szczęście miałem wtedy już to przekonanie, że sposób, który wymyśliłem, jest właściwy, i że naprawdę bardzo mi się podoba. Gdyby nie to, nie wiem, jak dojechałbym do końca. Bo przyznam szczerze, że po napisaniu pierwszej wersji byłem już dość zmęczony. A tu nagle okazało się, że kilka miesięcy pracy poszło na marne. Na szczęście jakoś się udało i wyszło mi coś, z czego jestem bardzo zadowolony. Oczywiście jak zwykle miałem wiele wątpliwości co do tekstu, bo zawsze mam, ale przydarzyła mi się z tą książką również pewna niezwykła przygoda. Jakiś czas temu napisał do mnie prezes wytwórni Opus Film (Ida, Zimna wojna) z informacją, że czytał moje książki i chciałby którąś z nich zekranizować. Kiedy podczas jednej z kolejnych rozmów wspomniałem mu, o czym będzie Święto ognia, nad którym wciąż wtedy pracowałem, powiedział, żebym wysłał mu to jak najszybciej. Czekałem do ostatnich poprawek, do ostatniego przecinka i kropeczki, więc trochę to zajęło. I kiedy skończyłem redakcję, kiedy po ostatnich poprawkach ledwo żywy zamknąłem plik, wysłałem mu książkę, a on przeczytał ją w nocy i następnego dnia podjął decyzję o tym, że kupuje prawa do ekranizacji. Wtedy pomyślałem, że może pisanie tej powieści od nowa, wyrzucenie ponad dwustu stron tekstu, cała ta praca i ten wysiłek nie poszły na marne. Ludzie w wydawnictwie też po przeczytaniu są bardzo zadowoleni, ale wciąż czekam na najważniejsze, czyli na to, co powiedzą Czytelnicy.
Czyli to Święto ognia jest tą nową wersją wyrzuconej historii? Zdradzisz coś o tej powieści?
Tak, to jest ta książka. Obiecałem sobie, że tym razem przed premierą postaram się nic o niej nie mówić, a to dlatego, że trudno powiedzieć cokolwiek, żeby nie zdradzić zbyt wiele. By tak zupełnie nie uchylać się od odpowiedzi, powiem tylko, że napisana jest specyficznym stylem, wynikającym z tego, kim jest główna bohaterka. I mam wrażenie, że to najciekawsza postać ze wszystkich, które pojawiły się dotąd w moich książkach.
Orbitujemy wokół wyrzucania i przepisywania tekstów. Zapytam cię więc na koniec o twój warsztat, czyli ewentualne rygory/rytuały, którym poddajesz się jako pisarz.
Myślę, że w moim pisaniu paradoksalnie pomaga mi to, że ja kiedyś miałem normalną pracę. Wiem, co to znaczy jeździć codziennie w garniturze do miejsca, gdzie spędzasz po dziesięć albo i więcej godzin i gdzie czekają na ciebie wymagania, plany, stres, niesprawiedliwość i tak dalej. Dzięki temu zdaję sobie sprawę z tego, jak wygodne życie mam teraz. Jestem też po prostu przyzwyczajony do wczesnego wstawania i rzetelnej pracy. Nie mam natomiast jakichś niezwykłych rytuałów ani przyzwyczajeń. Okej, może jest jedna rzecz: bardzo lubię wrzucić komputer do torby i pojechać rowerem do jakiejś fajnej kawiarni, żeby popracować sobie w ładnym otoczeniu, wśród ludzi i przy dobrej kawie. Robię tak prawie codziennie. Myślę, że to też w dużej mierze zasługa mojej przeszłości – ja czasami wprost nie mogę uwierzyć, że mam taką możliwość. Że sobie jadę rowerem do kawiarni popracować. Przecież to jest niesamowite. I naprawdę bardzo to doceniam.
Sam poruszyłeś ten temat, powiedz więc o tym, jak to się stało, że zostałeś pisarzem. Chodzi mi o to, skąd w ogóle się u ciebie wzięło to całe pisanie. W którym momencie wpadło ci do głowy, że to może być zawód?
Ja tak naprawdę do dziś nie widzę w tym zawodu – to znaczy, robię tylko to, utrzymuję się z tego i żyje mi się świetnie, ale wiem, że to może szybko się skończyć. Nie przyzwyczajam się do bycia pisarzem.
Po pierwsze, nie wiem, dlaczego jestem czytany i nie wiem, jak długo jeszcze będę. Co ważniejsze: nie mam pojęcia, czy za rok albo dwa w ogóle będę miał cokolwiek do powiedzenia lub opowiedzenia. Może mi się te moje ważne, wielkie tematy skończą, a nie zamierzam pisać tylko dlatego, że teoretycznie umiem to robić. Nie chcę wymyślać na siłę jakiejś historyjki bez zaangażowania. Dlatego traktuję to, co robię, jako coś niezwykłego, co mi się przydarzyło, i staram się z tego cieszyć na co dzień, ale nie zakładać, że tak będzie zawsze. Natomiast jeśli chodzi o to, skąd to wszystko się wzięło, to tutaj odpowiedź jest chyba prosta, to znaczy ja od dziecka darzyłem opowieści jakąś wielką miłością, uwielbiałem czytać, podróżować po tych wszystkich niezwykłych światach i historiach. I jakoś tak pewnego dnia, gdzieś pod koniec studiów, pomyślałem, że napiszę sobie jakieś opowiadanie, tak właściwie dla siebie, żeby zobaczyć, czy to jest możliwe. Od tamtej pory wszystko nieprawdopodobnie się potoczyło, ale odpowiedź na twoje pytanie jest jedna, bardzo prosta: ja po prostu zawsze kochałem i nadal kocham książki.