Od Birdmana do Jokera. Kiedy aktor staje się swoją kreacją?
Czy Joker bez kreacji aktorskiej Joaquina Phoenixa byłby wciąż tak dobrze oceniany? Czy obraz Todda Philipsa zdobyłby nagrodę na Festiwalu Filmowym w Wenecji? Tego nigdy się nie dowiemy. Możemy za to pogdybać na temat ról tak wybitnie odegranych, że zdołały wywindować często średnie filmy na artystyczny szczyt.
Wszyscy znamy filmy i seriale telewizyjne, w których już w pierwszych minutach aktorzy wchodzą w swoje role tak głęboko, że dosłownie stają się portretowanymi przez siebie bohaterami. Pamiętamy również występy artystów, mających bardziej znaczące problemy z wczuwaniem się w postacie. Muszą oni przyłożyć większe starania do interpretacji bohatera, a ich wysiłek jest często widoczny na ekranie. Co ciekawe, międzynarodowa krytyka oraz miłośnicy kinematografii doceniają obie drogi artystyczne. Zarówno zadziwiające umiejętności przemiany, jak i ciężka praca zasługują przecież na uznanie. Joker w wykonaniu Phoenixa to przedstawiciel tego pierwszego podejścia, ale co z innymi słynnymi kreacjami aktorskimi?
Z pewnością większość z Was miała przyjemność obejrzeć wspaniały film Birdman, w reżyserii Alejandro Gonzáleza Iñárritu. Niesamowity obraz ma wiele zalet, a jedną z najważniejszych jest gra aktorska na pierwszym i drugim planie. Wśród występujących bryluje oczywiście Michael Keaton portretujący Riggana Thomsona, wykonawcę, który swoim dziełem pragnie powrócić na artystyczny szczyt. Jako reżyser i odtwórca głównej roli w sztuce teatralnej, Thomson zmaga się z brakiem weny, niemocą, presją i słabością. Wymyślona przez scenarzystów postać jest doskonałym przykładem aktora walczącego ze swoją kreacją. Dzięki niezwykłej narracji Iñárritu, dane jest nam poznać Riggana i doświadczyć tego, co toczy się w jego głowie i sercu.
Z drugiej strony, mamy w tym filmie Michaela Keatona portretującego owego nieszczęśnika. Były odtwórca roli Batmana przeobraża się w Riggana i rozpoczyna odyseję po umartwionej duszy artysty, będącego zarazem twórcą, jak i tworzywem. Prawdziwa historia aktora doskonale koresponduje z tym, co widzimy na ekranie. Niegdyś bożyszcze Hollywoodu, później zapomniany i lekceważony. Podczas gdy Thompson próbuje odbudować swoją renomę przy pomocy sztuki teatralnej, Keaton powstaje niczym feniks z popiołów, dzięki artystycznemu Birdmanowi. Szczegóły są jeszcze bardziej interesujące. Zarówno postać fikcyjna, jak i odtwarzający ją aktor wybili się dzięki kinu superbohaterskiemu i również przez nie zaliczyli swój upadek. Jednym słowem, Michael Keaton stanął przed wyzwaniem zagrania samego siebie. Nieco przerysowanego i trochę kiczowatego, ale z identycznymi dążeniami, ambicjami i obawami, co swój ekranowy odpowiednik.
Dzięki tej nietypowej konstrukcji fabularno-aktorskiej, otrzymaliśmy jeden z najbardziej intymnych portretów hollywoodzkiej gwiazdy. Będąca na granicy psychodramy opowieść odniosła gigantyczny sukces, w dużej mierze dzięki wybuchowym szarżom Michaela Keatona. Powyższe można odnieść do Joaquina Phoenixa i jego Jokera. Oczywiście nie ma tu mowy o odgrywaniu samego siebie, ale podejście do roli i jej dominujące znaczenie w całym obrazie to warte odnotowania zjawisko. Powinniśmy mówić Joker Todda Phillipsa czy Joker Joaquina Phoenixa? Gdzie kończy się strefa wpływu reżysera, a zaczyna teren działań aktora? Czy film zdobyłby uznanie, gdyby za kamerą stanął ktoś inny? Wszystko wskazuje na to, że Phillips świadomie oddał pole manewru Phoenixowi, bo przecież trudno pouczać geniusza.
W takich momentach widać siłę aktorskiego fachu. Komplementując obrazy, często chwalimy ich wartość fabularną czy audiowizualną. Lubimy oczywiście patrzeć na znajome twarze w rolach głównych, ale masowy widz rzadko kiedy zdaje sobie sprawę, jak wiele dobrego dla danej produkcji może zrobić wybitny aktor. Nieaktywny chwilowo (bo przecież wcześniej czy później powróci) zawodnik wagi ciężkiej – Daniel Day-Lewis, to właśnie taki „czołg”, który swoimi rolami potrafi przebić każdy mur. Jest niczym fala, niosąca fabularny okręt ku bezpiecznej przystani artystycznego sukcesu. Chwalimy jego oscarowe role w Lincolnie, Aż poleje się krew czy Mojej lewej stopie, a przecież on w każdym obrazie, w którym się pojawił, dosłownie zespajał się z portretowaną postacią. W swojej wieloletniej karierze aktor zagrał w stosunkowo niewielu filmach i chwała mu za to, że nie rozmienił talentu na drobne. Oprócz wyżej wymienionych tytułów warto wspomnieć o obrazach W imię ojca, Nieznośna lekkość bytu, The Crucible czy Nine - Dziewięć. Role w powyższych filmach różniły się od siebie praktycznie wszystkim, a jednak Lewis znalazł klucz do każdej z nich.
Warsztat, talent, i skrupulatne przygotowanie – to dzięki tym elementom role Daniela Day Lewisa są tak pamiętne. Podobnie można określić karierę Meryl Streep - artystki, która ma na swoim koncie trzy Oscary (Wybór Zofii, Sprawa Kramerów, Żelazna Dama). Z czasem aktorka zdobyła tak wielką renomę, że zaczęto pisać role, a nawet kręcić całe filmy specjalnie pod nią. Streep jest doskonała jako apodyktyczna matrona, co możemy zobaczyć, chociażby w drugim sezonie Wielkich kłamstewek czy w produkcji Sierpień w hrabstwie Osage. W filmografii aktorki zaroiło się od podobnych interpretacji, choć oczywiście nie zamyka się ona na inne koncepcje.
Zjawisko realizowania obrazów pod danego aktora nie jest czymś wyjątkowym. Przykładowo: Lepiej być nie może, został perfekcyjnie skrojony pod manierę i charyzmę Jacka Nicholsona. Rolę głównego bohatera napisano tak, by stary dobry Jack mógł zaprezentować widowni wszystko to, za co pokochała go w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Wynikiem tego, w obrazach takich jak powyższy, nie oglądamy postaci, a sławnego aktora w kolejnym przebraniu. Jack Nicholson to jednak unikatowy przypadek w historii Hollywood. Znakiem rozpoznawczym wykonawcy stały się szaleńcze szarże i wybuchowe improwizacje. Oglądając jego najznamienitsze obrazy sprzed kilkudziesięciu lat, można mieć wątpliwości co do tego, czy aktor był trzeźwy na planie, a jeśli tak, to czy na pewno miał wszystkie klepki na miejscu. Już w Swobodnym jeźdźcu z 1969 pokazał, że za nic ma obowiązujące konwenanse aktorskie. Inna sprawa, że podczas słynnej sceny palenia marihuany, wśród odtwórców ról krążył prawdziwy joint, a Nicholson pozwolił sobie na zaimprowizowany monolog pod jego wpływem. Później było jeszcze lepiej, choć wyczyny Nicholsona nie wszystkim przypadały do gustu. Stephen King, komentując angaż Nicholsona do Lśnienia, powiedział, że główny bohater miał oszaleć w trakcie toczących się wydarzeń, a nie być szalonym już na samym początku.
Niezależnie, czy Jack Nicholson był przedstawicielem artystycznego anarchizmu, czy człowiekiem wyprzedzającym swoje czasy, wprowadził do kinematografii styl aktorski, który widzowie wciąż kochają, a krytycy doceniają. Z lubością korzystał z tego Brad Pitt, gdy w latach swojej świetności tworzył nieszablonowe kreacje w filmach: 12 małp, Siedem, Kalifornia czy Podziemny krąg. Również Leonardo DiCaprio z powodzeniem zaczerpnął ze schedy po Jacku Nicholsonie (Wilk z Wall Street, Django, Pewnego razu... w Hollywood). Patrząc na tego typu wyczyny ekranowe, widz zastanawia się, gdzie kończy się scenariusz, a zaczyna radosna improwizacja.
Szaleństwo na ekranie nie jest oczywiście jedynie domeną panów. Wystarczy przypomnieć sobie oscarową rolę Jodie Foster, która w Oskarżonych sportretowała kobietę na krawędzi. Dzięki zaangażowaniu emocjonalnemu udało jej się stworzyć impulsywną postać, która cierpi, walczy i poszukuje sprawiedliwości. Swojego czasu specjalistką od wykolejonych kobiet była Juliette Lewis. Jej występy w Urodzonych mordercach i Kalifornii przeszły do historii. Aktorka świetnie wczuwała się w lekko zdziecinniałe młode damy, z problemami na granicy psychozy. Szkoda, że ostatnimi laty kariera Lewis tak znacząco przygasła. Warto tutaj też wspomnieć o Kathy Bates i jej oscarową rolę w Misery. Aktorka ma swój własny styl, którym wciąż emanuje na dużym i małym ekranie.
Portretowanie „dziwnych” postaci wydaje się paradoksalnie nieco łatwiejsze niż odegranie zwykłego człowieka w taki sposób, żeby nikt nie miał wątpliwości co do wielkości danej kreacji. Idąc tym tokiem myślenia, mocniej należy docenić Frances McDormand jako zdesperowaną matkę w Trzech Billboardach, niż przerysowaną policjantkę w Fargo. Anthony Hopkins zasługuje na większe uznanie za swoją kreację samotnego lokaja w Okruchach dnia niż seryjnego mordercy w Milczeniu owiec. Czy w ślad za tym, bardziej wymagającą rolą dla Joaquina Phoenixa był Theodore Twombly z filmu Ona, niż Arthur Fleck z Jokera? Z pewnością trudniej jest zagrać „jednego z tłumu”, niż postać, która z góry ma narzucony charakterystyczny atrybut. Chcąc wspiąć się na wielkość, grając zwykłego człowieka, trzeba wywlec na wierzch całą głębię psychologiczną. W przypadku Jokera dużo dobrego robiły przerażający śmiech i teatralne gesty. Hannibalowi Lecterowi scenariusz narzucił szaleństwo, a Forrestowi Gumpowi zdziecinniały umysł. Anthony Hopkins jako zamknięty w sobie James Stevens z Okruchów dnia musiał zrobić bardzo dużo, żeby pokazać tragedię człowieka, który na co dzień jest praktycznie niezauważalny. To właśnie w takich intymnych interpretacjach kryje się prawdziwa magia, choć oczywiście nie można umniejszać tych bardziej charakterystycznych postaci za ich nietypowość i dziwność.
W komediowym pastiszu Bena Stillera pod tytułem Jaja w tropikach bohaterowie nabijają się niewybrednie z Amerykańskiej Akademii Filmowej, mówiąc, że najłatwiej zgarnąć Oscara, grając osobę w pewien sposób upośledzoną. Żarty, żartami, ale przyznać trzeba, że ukazanie ułomności to pewnego rodzaju droga na skróty do hollywoodzkiego nieba. Wszyscy pamiętamy przecież stonowaną rolę Rain Mana w wykonaniu Dustina Hoffmana. Aktor oczywiście świetnie sportretował genialnego autystyka, ale nie da się ukryć, że wielu dialogów w tym filmie nie miał. Podobnie sytuacja wygląda z Nicolasem Cagem i jego szokującą interpretacją alkoholika w Zostawić Las Vegas. Aktor stanął na wysokości zadania i zasłużenie zdobył wszystkie wyróżnienia, jednak czy ułomność postaci nie zdeterminowała jego kreacji? Dużo bardziej przekonująco w tym zestawie wypadła filmowa partnerka Cage’a – Elisabeth Shue, która zagrała odnajdującą miłość prostytutkę. Kobieta stracona dla świata zaczyna nagle rozkwitać, mimo że nadzieja na lepsze jutro bezpowrotnie odchodzi. Artystka w doskonały sposób oddała emocje targające jej postacią. Oscara za Zostawić Las Vegas zgarnął jednak Nicolas Cage.
Kariera Elisabeth Shue nie potoczyła się tak, jak planowała i Zostawić Las Vegas okazało się jej pierwszą i ostatnią wielką kreacją. Artystka powróciła niedawno na małym ekranie, tworząc ciekawą rolę w nieszablonowym superbohaterskim serialu pod tytułem The Boys. Transfer kinowych gwiazd do telewizji to obecnie nic wyjątkowego. Co ciekawe, wielu wykonawców łapie drugi oddech, lub rozkwita właśnie na małym ekranie. Dłuższe formy pozwalają rozwinąć skrzydła w zupełnie inny sposób niż klasyczna kinematografia. Nic więc dziwnego, że część niedocenionych właściwie aktorów filmowych, poczuło się tutaj jak ryba w wodzie.
Na małym ekranie świetnie odnalazła się Patricia Arquette, która najpierw zachwyciła w Ucieczce z Dannemory, a potem potwierdziła swoją renomę w The Act. Co prawda wcześniej aktorka otrzymała Oscara za drugoplanową rolę w filmie Boyhood, ale pełnie talentu zobaczyliśmy dopiero w telewizji. Serial HBO pod tytułem Detektyw zafundował Matthew McConaugheyowi artystyczne odrodzenie, a właściwie narodziny. Aktor, który do tej pory kojarzony był głównie z kinem przygodowym i komediami romantycznymi, udowodnił, że leżące w nim pokłady talentu są praktycznie nieograniczone. Identyczna sytuacja miała miejsce z Reese Witherspoon, która w Wielkich Kłamstewkach stworzyła najlepszą kreację w swoim życiu. Eva Green, specjalizująca się w rolach pięknych (i często roznegliżowanych) kobiet, bezbłędnie odnalazła się w szekspirowskich i poetyckich dialogach Dom grozy. Bryan Cranston (Breaking Bad) i James Gandolfini (Rodzina Soprano) stworzyli role, które weszły do historii popkultury, a Krysten Ritter (Marvel’s Jessica Jones) oraz Jon Bernthal (Marvel’s The Punisher) pokazali superbohaterów z ludzką twarzą.
Amerykańscy aktorzy rządzą zarówno w kinie i w telewizji. Są gwiazdami współczesnej kultury i to ich kreacje zachwycają najbardziej. Nie oznacza to oczywiście, że w innych częściach globu nic ciekawego pod tym względem się nie dzieje. Wystarczy spojrzeć na nasze rodzime podwórko. Co prawda Jokera z prawdziwego zdarzenia jeszcze się nie doczekaliśmy, ale polskie kino zna wiele wspaniałych filmowych występów. Stara szkoła wciąż daje radę, choć młode wilczki depczą już wygom po piętach. Dawid Ogrodnik ze swoimi zdolnościami do metamorfozy czy Tomasz Kot z charyzmą wylewającą się uszami to przykłady artystów, którzy nie mieliby problemów, żeby stworzyć wiekopomną kreację w stylu Jokera.
Jaki jest klucz do sukcesu artystycznego na filmowej scenie? Jedni stawiają na kompletne metamorfozy, zarówno pod względem fizycznym, jak i charakterologicznym. Inni angażują się emocjonalnie w rolę tak mocno, że cierpi na tym zarówno ich psychika, jak i życie osobiste. Jeszcze inni podchodzą do swojej pracy w sposób profesjonalny i zadaniowy – treningi, katorżnicze przygotowania, wielogodzinne studiowanie roli. Idąc do kina i rozsiadając się wygodnie w fotelu, widzimy jedynie efekt. Często nie jesteśmy świadomi, jak wiele oddają aktorzy dla powodzenia projektu. Często lekceważąco i drwiąco nazywamy ich celebrytami, próżniakami i bogaczami od siedmiu boleści. Joaquin Phoenix w Jokerze pokazał światu, jak daleko można zajść w aktorskiej sztuce i jaką wartość ma to dla współczesnej kultury. Nie znamy jednak ceny, jaką zapłacił, a jak historia Heatha Ledgera pokazuje, takowa może być gigantyczna.
Źródło: zdjęcie główne: materiały promocyjne