Na palcach jednej ręki potrafię policzyć gry, które jakoś bardziej grały mi na emocjach, bo zwykle nie odbieram ich jakoś nad wyraz emocjonalnie. Wiadomo – niektóre fragmenty The Last of Us, przemiana bohatera w Spec Ops: The Line… a potem przyszło To the Moon. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to silnik gry. Każdy, kto kiedyś bawił się różnymi programami do tworzenia gier, wie, że mamy tu do czynienia z RPG Makerem i pozornie może to nieco odstraszać, zwłaszcza graczy zagrywających się w wysokobudżetowe produkcje, ale w praktyce spisuje się nad wyraz dobrze. No i jest to też ogromnym plusem dla osób, które nie dysponują jakimś nad zwyczaj dobrym sprzętem – wymagania To the Moon z tego powodu wysokie, delikatnie mówiąc, nie są. Grafika jaka jest, każdy widzi i zdaję sobie sprawę, że nie wszyscy odnajdą się w takiej pixelartowej stylistyce, ale To The Moon jest jedną z tych produkcji, w których piksele zostały wykorzystane w znakomity sposób. Świat gry jest żywy i pełen szczegółów, a tekstury bardzo przyjemne dla oka Przejdźmy jednak do tego, co w To the Moon jest najlepsze. Mam na myśli oczywiście fabułę. Głównymi bohaterami jest dwójka naukowców – rozgarnięty jak worek ziemniaków i niezwykle krnąbrny Neil Watts oraz jego cyniczna i bardzo zasadnicza koleżanka po fachu, Eva Rosalene. Pracują dla pewnej organizacji, która zajmuje się spełnianiem marzeń umierających ludzi. Naukowcy mają za zadanie podłączyć specjalną aparaturę do starszego człowieka imieniem Johnny. Zagłębiają się w wspomnieniach, by zmienić bieg jego życia tak, żeby mógł zrobić to, co zawsze chciał, czyli polecieć na Księżyc. Brzmi dziwnie, być może nawet dosyć infantylnie, ale zapewniam, że fabuła jest genialnie skonstruowana. Przenosimy się pomiędzy teraźniejszością a wspomnieniami Johnny’ego, cofamy się do jego dzieciństwa, czasu spędzonego z żoną i tak dalej; poznajemy jego sekrety oraz pewne wydarzenia z przeszłości. Przy żadnej grze wcześniej nie zdarzyło mi się płakać. Tutaj zdarzało się to zaskakująco często, bo To the Moon pełne jest smutnych momentów, którym jednak brakuje takiego zbędnego patosu i innych tego typu pierdół, w efekcie czego możemy bardzo łatwo wsiąknąć w historię i uronić parę łez. Poza smutkiem towarzyszyć nam będzie jednak także mnóstwo śmiechu. Zdarza się kilka bardzo absurdalnych sytuacji i naprawdę zabawnych momentów, ale najwięcej humoru płynie z dialogów pomiędzy głównymi bohaterami. Te są napisane na poziomie Quentina Tarantino, oczywiście bez nagromadzenia wszechobecnych „fucków” i sprośnych żartów. Zarówno doktor Watts, jak i jego towarzyszka są mistrzami słownej szermierki i ich rozmowy czyta się z ogromną przyjemnością. (Czyta, bo To the Moon nie dorobiło się lektorów, ale trzeba to wybaczyć, bo to RPG Maker, poza tym nieodpowiednio dobrane głosy z pewnością popsułyby klimat). Nie chcę przedłużać, bo i sam omawiany dzisiaj tytułów nad wyraz długi nie jest, ale nie uważam tego za wadę. Każdy, kto chce zagrać w To the Moon, powinien wygospodarować sobie dłuższy wieczór, zamknąć się w jakiejś jaskini, żeby nikt nie przeszkadzał, i przejść grę za jednym zamachem. Jeśli gra trwałaby dłużej niż te kilka godzin, to by bardzo męczyła, a i historia wydawałaby się wtedy mniej interesująca. Wspomnę jeszcze tylko o ścieżce dźwiękowej, nawiasem mówiąc skomponowanej specjalnie na potrzeby tej produkcji. Muzyka jest niezwykle przyjemna dla ucha i bardzo pasuje do klimatu To the Moon, rozbrzmiewa w odpowiednich momentach, w odpowiednich momentach też cichnie, słowem – jest cudowna. To the Moon jestem w stanie polecić nie tylko posiadaczom mało wydajnego sprzętu, ale też każdemu, kogo nie zraża taka stylistyka i pozornie niezbyt intensywne tempo rogrywki.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj