Pokolenie YouTube z perspektywy dziadersa, czyli co wy wiecie o kulturze?
„Kiedyś to było, a dzisiaj nie ma nic”. Ile to już widzieliśmy memów wyśmiewających tę egzystencjalną mądrość? A co jeśli jest w niej ziarnko prawdy?
Tajemnicą poliszynela jest fakt, że każde pokolenie z pobłażaniem podchodzi do stylu życia swoich następców. Działa to też oczywiście w drugą stronę. Trudno nam porozumieć się w wielu aspektach, ale chyba najbardziej wyrazista kwestia dotyczy konsumowania kultury. Jako że jestem synem i ojcem (mającym niemałe doświadczenie w obu dziedzinach), postanowiłem zgłębić ten temat. W poniższym tekście pominę kwestie fundamentalne, bo nasz portal nie jest właściwym miejscem do ich roztrząsania. Skupię się na rzeczach, które dla wielu mają drugorzędne znaczenie, ale według mnie idealnie obrazują problemy w relacjach pomiędzy starszymi i młodszymi. Myślę, że nie trzeba przekonywać czytelników naEKRANIE, że kultura i sztuka znacząco wpływają na ludzkie życie. Czy rzeczywiście tak jest, że każda generacja ma swoje fascynacje i naturalną koleją rzeczy jest konflikt pokoleniowy na tej płaszczyźnie? A może jednak galopująca i skomercjalizowana do granic absurdu współczesność wypacza idee kultury? Czy to, co konsumuje najmłodsze pokolenie, nie jest tym, czym się wydaje? Pochylmy się nad tym problemem i sprawdźmy, czy powyższe kwestie to tylko bełkot dziadersa, którego „najbardziej wkurza u młodzieży to, że już do niej nie należy”.
Nie za taki świat zginął Tony Stark
Jako ojciec czwartoklasistki jestem na bieżąco z tym, czym interesuje się młode pokolenie. Znam pasje córki oraz jej rówieśników, a z racji zawodu i osobistych zainteresowań nie są to dla mnie rzeczy „nie z tej ziemi”. Wielu z nas pamięta to z własnego doświadczenia – w tym wieku fascynują zarówno resoraki, lalki i kolorowanki, jak i filmy z dreszczykiem, brutalne gry czy podwórkowe bitwy na śmierć i życie. Świat powoli odsłania swoje meandry, a na każdym rogu czekają nowe doświadczenia, nieznane emocje i pasjonujące wydarzenia. Tak było kiedyś, tak jest i teraz, z tym że współcześnie umysłami młodego pokolenia rządzi technologia. Technologia, idealnie spozycjonowana pod młodego odbiorcę i wciąż ewoluująca, by jak najcelniej odpowiedzieć na każde dziecięce zapotrzebowanie. Oczywiście komercjalizacja jest obecna w życiu człowieka od dawien dawna, ale obecne narzędzia pozwalają jej na dużo więcej. Co gorsza, nie zawsze istnieje kontrola nad konsumowanymi przez dzieci treściami. Czasem to, co wydaje się zwykłą grą, okazuje się niebezpiecznym uzależnieniem.
Wielu czwartoklasistów ma już telefon komórkowy. Są oczywiście społeczności, w których dzieci nie mają jeszcze dostępu do urządzeń mobilnych, ale zazwyczaj na tym właśnie etapie młodzi ludzie otrzymują swoje pierwsze przenośne urządzenie. Telefon nie spełnia jedynie swojej podstawowej funkcji. Najważniejszy jest Internet, YouTube i to, co tygrysy lubią najbardziej – gry mobilne. Dzieci mają więc cały czas przy sobie błyskawiczny dostęp do elektronicznej rozrywki. Wystarczy krótka przerwa między matematyką a językiem polskim i już wsiąkamy w wirtualny świat, który praktycznie nie ma granic. Popularny wśród dzieci Roblox jest platformą przepełnioną minigierkami, w których można spotkać się z graczami z całego świata. Tak prosty dostęp do kolorowego wymiaru pełnego wirtualnych smakołyków sprzyja uzależnieniom. Nie trzeba dodawać, że producenci bezlitośnie wykorzystują ten stan rzeczy w celach zarobkowych. Nie jest tajemnicą, że darmowe gry są darmowe tylko pozornie. Trudno znaleźć gracza w Robloxa, który nie wydał kilku groszy na „skiny” czy „pety”.
Historia mojej przeglądarki to historia mego życia
Kwestia uwikłania dzieci w pewną zależność i wykorzystywanie tego w celach komercyjnych to oczywiście poważny problem, lecz nie jest to meritum tego artykułu. Czytelnicy naEKRANIE wiedzą dobrze, że gry są częścią kultury – bardzo wartościową i niezwykle innowacyjną (oczywiście, podobnie jak w przypadku literatury, kinematografii czy muzyki należy celować w odpowiednie pozycje). Osobiście przygodę z elektroniczną rozrywką zacząłem mniej więcej w takim wieku, w jakim jest teraz moja córka, i wciąż ją z powodzeniem kontynuuję. Jakże inaczej wygląda nasza kultura grania! Myślę, że każdy, kto zapoznał się z grami w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, jest przyzwyczajony do pewnego rodzaju ceremoniału. Do uruchomienia danego tytułu potrzebne były duże nakłady czasu i cierpliwości. Grało się głównie stacjonarnie, a żonglerka dyskietkami i płytami wymagała nie lada umiejętności ekwilibrystycznych. Dzisiaj perfekcyjna sceneria do gier to dla mnie duży telewizor, przygaszone światło, wygodny fotel i ekranowa opowieść, która często wciąga mocniej niż niejedna książka. Grając w takie pozycje jak Red Dead Redemption 2 czy The Last of Us, doświadczamy czegoś wyjątkowego. I to właśnie wtedy najłatwiej odnaleźć sztukę w grach komputerowych.
Trudno to odnieść do doznań płynących z popularnych wśród pokolenia mojej córki gier mobilnych. Chwile spędzone na takim graniu są rwane, a treści połyka się bezrefleksyjnie. To kusząca i uzależniająca rzeczywistość, która w znaczący sposób wpływa na zdolności poznawcze najmłodszych. Po co angażować się intelektualnie w odbierane treści, jeśli najsmakowitsze przysmaki są na wyciągnięcie ręki, a sięgnięcie po nie nie wymaga żadnego wysiłku? Dzieci, które wsiąkły w ten świat, nie dadzą się porwać narracji, bo trwa ona przecież zbyt długo i często pozbawiona jest jaskrawych i krzykliwych momentów. Opowieści stają się nudne, a treści wymagające skupienia, cierpliwości i zaangażowania okazują się zbyt trudne w odbiorze. W ten sposób to, co najbardziej wartościowe w kulturze, przegrywa z cyniczną polityką potentatów wykorzystujących technologię, żeby zniewolić najmłodszych. To oczywiście praktyka stara jak świat. Wiele kapitalistycznych gigantów wykorzystuje te mechanizmy, ale to szczególnie boli w przypadku najmłodszych, których życiem kieruje niewielkie pudełko ze święcącym ekranem.
Popkulturowe produkcje, przy których bawiliśmy się z córką najlepiej
Zdaję sobie sprawę, że wiele osób potraktuje powyższe wywody jak marudzenie dziadersa. Nie chodzi tu jednak o wiek, a sposób smakowania kultury. Zapewne część czytelników kojarzy akcję promocyjną jednego z działających na terenie Polski multipleksów, który emitował ciekawą autoreklamę. Mając świadomość jej komercyjnego celu, warto zwrócić uwagę na trafną puentę. Zanurzając się w sztuce, musimy robić to właściwie. Nie przy pomocy telefonicznego ekranu w trakcie lunchu. Nie podczas rozmowy ze znajomymi czy w głośnym tłumie na przystanku autobusowym. Reklama multipleksu wskazywała oczywiście salę kinową jako jedyne właściwe miejsce do oglądania filmu, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby był to telewizor, a nawet komputer. Jako pasjonat X muzy uważam, że opowieści filmowej czy serialowej należy oddać się w całości. Wtedy ona zrewanżuje się czymś, co nie jest w stanie dać nam codzienność. Wzbogaci nas, zakorzeni idee, poszerzy horyzonty, ale też po prostu wzruszy czy rozbawi – trafi prosto do serca, czyli tam, gdzie jest jej miejsce. Młode pokolenie, dla którego storytelling zamyka się w tik tokowych rolkach czy przyozdobionymi narracją streamach z gier, nie ma szans wzbogacić się o dobrodziejstwa tego, co ma do zaoferowania kultura i sztuka. Często wyłapuje jedynie najbardziej jaskrawe elementy, które nijak mają się do istoty danego dzieła. Doskonałym przykładem jest tutaj zjawisko związane z serialem Squid Game.
Popatrz kochanie, jak dzieci bawią się ładnie w ciuciubabkę
Jakiś czas temu koreański serial zupełnie niespodziewanie zyskał popularność równą Grze o tron czy Stranger Things. O produkcji mówili wszyscy – i bardzo słusznie, bo dawała do myślenia, była emocjonująca i nieszablonowa. Sęk w tym, że duża część „wielkich fanów” Squid Game nie widziała ani jednego odcinka tej produkcji. Nic dziwnego, bo byli oni po prostu za młodzi, żeby oglądać ten brutalny i niepokojący serial. To, co działo się w szkołach w związku z serialem, stanowiło jedno z najbardziej kuriozalnych zjawisk związanych z popkulturą, jakie zaobserwowałem. Dzieci, również te z najmłodszych klas, odgrywały kolejne sceny z serialu, nuciły motyw dźwiękowy z jednego z odcinków i nosiły ubrania inspirowane produkcją Netflixa. W momencie, gdy serial osiągał apogeum popularności, trudno było znaleźć niezaznajomionego z nim ucznia. Skąd ta wielka popularność serialu wśród młodocianych, którzy nie widzieli ani jednego odcinka? To zasługa youtubowej społeczności – tam właśnie rozpoczęła się moda na koreańską produkcję Netflixa. Streamy, pranki, symulacje, pogadanki – temat eksploatowano na wszelkie możliwe sposoby, aż w końcu umarł śmiercią naturalną. Moda zakończyła się tak szybko i niespodziewanie, jak się zaczęła, więc teraz w podstawówkach Squid Game znaczy tyle, co zeszłoroczny śnieg.
Koreańska produkcja Netflixa ma oczywiście duży potencjał komercyjny, ale to też intrygująca opowieść o bogatej treści i ważnym przesłaniu. Współczesna popkultura przemieliła potencjał serialu, a najbardziej jaskrawe i charakterystyczne motywy trafiły do głów najmłodszych. Nie jest to niezwykłe zjawisko – nie trzeba znać oryginalnej trylogii Gwiezdnych Wojen, żeby założyć koszulkę z Mistrzem Yodą. W przypadku Squid Game sytuacja jest dość niewesoła, bo serial zakorzenił się w świadomości odbiorców jako coś, czym w zasadzie nie jest. Nauczyciele i dyrektorzy szkół przestrzegali przed tą produkcją, oceniając ją bardzo jednoznacznie i negatywnie. Squid Game nie jest dziełem skierowanym do dzieci, ale ma w sobie wartość fabularną, merytoryczną i realizacyjną. To po prostu dobry serial, a uzyskana w naszym kraju zła sława z pewnością nie przysłużyła się jego właściwemu docenieniu. Dzięki globalnej popularności produkcja oczywiście swoje wygrała, więc dziwaczną popularność wśród uczniów z podstawówek należy traktować jako odprysk sytuacji. Niemniej doskonale obrazuje to mechanizmy wypaczające sztukę.
OK Boomer! Czy ty w ogóle coś rozumiesz?
Konserwatywna perspektywa i ględzenie zdziadziałego boomera? Można tak to odbierać, dopóki nie odczuje się tych wszystkich zjawisk we własnym otoczeniu, a następnie skonfrontuje ze swoimi doświadczeniami z lat dziecięcych. Nie ma wątpliwości, że obecne narzędzia technologicznie wpływają na odbiór kultury, nierzadko ją wypaczając. Zdarza się, że dorośli marginalizują znaczenie sztuki, traktując ją jedynie jako czasoumilacz. Przymykają więc oko na formy obcowania z nią ich dzieci, wynikiem czego najmłodsze pokolenie wiele traci. Powyższe deficyty nie są oczywiście sprawą życia i śmierci. Nie wpłyną znacząco na późniejsze funkcjonowanie młodych ludzi, nie spowodują u nich żadnych traum czy patologii. Chodzi tu bogactwo doznań i doświadczeń – nie ich ilość, a jakość. Być może uogólniam, ale trudno mi wyobrazić sobie masy dziesięciolatków zaczytujących się w Tolkienie, oglądających kino nowej przygody czy grających w papierowe RPG. Teraz wyobraźnią najmłodszych rządzi co najwyżej YouTube, który z kulturą i sztuką ma tyle wspólnego co streszczenie z książką.
Jako rodzic uwrażliwiony na te kwestie praktycznie od urodzenia walczę o gust i zainteresowania moich dzieci. Nie na wszystkich frontach wygrywam, bo nie jest rodzicom łatwo przebić się przez internetowy hałas komunikacyjny i wciąż zmieniającą się modę. Nie chodzi też o to, żeby na siłę wbijać dzieciom do głowy to, co według nas jest właściwie, czy wyciągać tendencje, które naszym zdaniem są szkodliwe. Wystarczy pokazać, a jeśli prezentowane dzieło ma jakość, to samo się obroni i właściwie zakorzeni się w serduszkach młodych odbiorców. Wielu rodziców nie przywiązuje do tego wagi, a szkoda, bo bezcenny jest błysk oka dziecka podczas seansu filmu, który niegdyś ukierunkował nasze życie. To naprawdę działa, a później pięknie owocuje. Walka z technologią o pasje naszych pociech jest niczym starcie ludzkości ze Skynetem. Wydawać by się mogło, iż w tej konfrontacji stoimy na straconej pozycji, ale póki jest nadzieja, nie należy się poddawać.