Te dwie gry są zupełnie różne, ale łączy je jedno: przywróciły mi radość z grania
Z jednej strony nie łączy ich nic, z drugiej zaś można doszukać się w nich pewnych cech wspólnych. Astro Bot i Space Marine 2 to dwie produkcje, w których liczy się przede wszystkim miodny gameplay.
We wrześniu na rynek trafiły dwie produkcje, które na pierwszy rzut oka dzieli w zasadzie wszystko. Astro Bot, czyli przeurocza, trójwymiarowa platformówka, pełnymi garściami czerpiąca z bogatej historii marki PlayStation, a także brutalny, kipiący krwią i testosteronem Warhammer 40 000: Space Marine 2. Jest jednak coś, co oba te tytuły łączy – przypadły one do gustu graczom i są produkcjami jak na dzisiejsze czasy dość „niewielkimi”.
Twórcy wysokobudżetowych gier w ostatnich latach przyzwyczaili nas do ogromnego rozmachu. Ten może objawiać się na kilka sposobów. Niektórzy, jak na przykład Ubisoft ze swoją flagową serią Assassin’s Creed (z wyjątkiem pierwszych odsłon i ubiegłorocznego Mirage), stawiają na ogromne światy, które można eksplorować godzinami w poszukiwaniu aktywności. Inni decydują się na kinowe doświadczenia z ambitnymi dialogami i długimi, filmowymi scenkami, które są w stanie wywoływać w odbiorcach całe spektrum różnych emocji. I choć takie dzieła jak najbardziej są potrzebne, mogą dawać frajdę i mają swoich fanów, to sam odnoszę wrażenie, że często taka zwykła frajda z rozgrywki jest w nich spychana na dalszy plan. Astro Bot i Space Marine 2 obrały zupełnie inny kierunek, dzięki któremu mocno wyróżniają się na tle konkurencji. Jednocześnie uświadomiły mi, jak bardzo brakowało mi w ostatnim czasie tak prostej, a przy tym mocno skondensowanej zabawy.
Gameplay na pierwszym planie
W Astro Bocie fabuła jest i... to w zasadzie wszystko, co można na jej temat powiedzieć. Jest po prostu wybitnie pretekstowa – ot, po prostu musimy naprawić rozbity statek i uratować towarzyszy. W Space Marine 2 historia odgrywa zdecydowanie większą rolę, a fani uniwersum Warhammer 40K z pewnością odnajdą tam mnóstwo smaczków. Nie zmienia to natomiast tego, że w jednej i drugiej produkcji liczy się przede wszystkim gameplay. Najwięcej czasu spędzimy tutaj z padem w dłoni, a nie na obmyślaniu strategii czy wgłębianiu się w dialogi.
Skakanie po platformach jako sympatyczny robot i przedzieranie się przez hordy Tyranidów w ciele potężnie opancerzonego, kosmicznego marine, jest niezwykle wciągające. Deweloperzy z Team Asobi i Saber Interactive dobrze przyłożyli się do powierzonych im zadań. Udało im się stworzyć miodne, grywalne doświadczenia, w których na dodatek osiągnęli odpowiedni balans pomiędzy poziomem wyzwań czekających na graczy, a satysfakcją towarzyszącą radzeniu sobie z nimi.
Więcej =/= lepiej
Regularnie zdarza mi się marudzić na gry z wielkimi, otwartymi światami i aktywnościami, na których ukończenie potrzeba dziesiątek czy nawet setek godzin. Skłamałbym jednak, gdybym napisał, że ich nie lubię i całkowicie od nich stronię. Wręcz przeciwnie. Całkiem dobrze bawiłem się zarówno wykonując wszystkie zadania poboczne w Wiedźminie 3 oraz czyszcząc mapę w Assassin's Creed: Valhalla.
Z roku na rok mam coraz mniej czasu, by grać typowo "dla przyjemności". Mam wrażenie, że nie jestem w tym odosobniony i każdy w pewnym momencie swojego życia wkracza w taki etap, w którym trzeba odpowiednio żonglować czasem pomiędzy pracą, rodziną, przyjaciółmi i typowymi, codziennymi obowiązkami. Doprowadza to do tego, że o przechodzeniu zdecydowanej większości gier w ciągu kilku wieczorów można zapomnieć. A chociaż niektórzy mogą mieć radochę z delektowania się nimi przez wiele dni czy nawet tygodni, to może to rodzić inne problemy – na czele z narastaniem kolejnych zaległości i rośnięciem tego, co powszechnie określa się mianem "kupki wstydu". Podobnie zresztą sprawa wygląda z wszelkiej maści sieciówkami. Wychodzi ich cała masa, są bardzo czasochłonne, a przy tym często potrafią podnieść ciśnienie, a nie zrelaksować po ciężkim dniu.
Zacząłem więc doceniać twórców, którzy są w stanie odpowiednio "skompresować" doznania i dostarczyć na rynek coś, co mogę ukończyć w godzin kilkanaście, a nie kilkaset. Dotarcie do końca każdej z tych dwóch omawianych gier zajmie około 10-12 godzin, choć oczywiście czas ten można przedłużyć, bo zarówno Team Asobi, jak i Saber Interactive nie zapomnieli o dodatkowych atrakcjach. I tak w Astro Bocie możemy zająć się poszukiwaniem wszystkich botów (a po premierze mamy otrzymać też DLC z trybem Speedrun), w Space Marine 2 zaś możemy oddać się wykonywaniu misji w kooperacji z dwójką znajomych. Mimo tego ani jedno, ani drugie nie zmienia tych tytułów w kolosy, które mogłyby przytłoczyć czy odstraszyć odbiorców niedysponujących dobą rozciągliwą niczym guma.
Na dobrą sprawę jedynym aspektem, który wzbudza moje wątpliwości, jest cena. Za Warhammer 40,000: Space Marine 2 zapłacimy 209 zł, a za Astro Bota jeszcze więcej – 299 zł. Coraz częściej zadaję sobie jednak pytanie, czy przeliczanie godzin gry na wydane złotówki ma sens. Naprawdę nie zliczę, ile razy zdarzyło mi się kupić jakąś produkcję na fali jej popularności tylko po to, by po kilkunastu czy kilkudziesięciu godzinach odłożyć ją na półkę i nigdy do niej nie wrócić. A trudno chyba o bardziej dobitny przykład marnowania pieniędzy fana popkultury.