Spider-Man czy Iron Boy Jr? Mój problem z Pajączkiem MCU
Długo czekałem na Spider-Mana w MCU. I czekam nadal, bo to, co dostaliśmy przy okazji jego sześciu występów, to nie Spider-Man.
Spider-Man to bez dwóch zdań jeden z najbardziej ikonicznych bohaterów w historii komiksów. Moim zdaniem stoi w jednym rzędzie z Batmanem oraz Supermanem od konkurencji. To najpopularniejsza postać Marvel Comics, której rozpoznawalność nie słabnie. Wciąż pojawiają się filmy zarabiające miliony, a czasem miliardy dolarów. Do tego znakomite gry, kreskówki, serie komiksów wnoszące coś nowego – raz z lepszym, a raz z gorszym skutkiem.
Na podstawie adaptacji Spider-Mana można łatwo wskazać trendy panujące w kinie superbohaterskim. Produkcje Sama Raimiego z Tobeyem Maguirem były pełne uroku i niepowtarzalnego stylu. Tyczy się to nawet kontrowersyjnego Spider-Mana 3. To kampowe doświadczenie, które w dalszym ciągu jest i powinno być stawiane na górnej półce dzieł komiksowych. Nie była to w 100% wierna adaptacja, ale zachowała wszystko to, co czyni Spider-Mana naszym ukochanym wybawicielem z sąsiedztwa. Kolejna wersja z Andrew Garfieldem nie była już tak wielkim sukcesem. Doskonale też pokazywała, jak różne produkcje komiksowe próbowały kopiować rewolucyjne Batmany Christophera Nolana, które były mroczniejsze i realistyczniejsze od filmów z trykociarzami z początku XXI wieku. Niesamowity Spider-Man szedł tą ścieżką, która w mojej opinii nie pasowała do Pajączka.
Mimo tego pamiętano, kim on jest. Niesamowity Spider-Man 2 czerpał już inspiracje nie z Nolana, ale z coraz popularniejszego Kinowego Uniwersum Marvela. Zapowiedziano całe mnóstwo spin-offów, ale klęska drugiego filmu z Andrew Garfieldem położyła plany Sony i zmusiła do zmiany podejścia do tej postaci. Kinowe prawa do postaci Spider-Mana wisiały na włosku, dlatego Sony zdecydowało się na desperacki ruch – współpracę z Kevinem Feigem i spółką oraz dzielenie się zyskami. Jedni dostali popularność MCU, która podbijała wyniki finansowe nowych produkcji z Pajączkiem, a drudzy jednego z trzech najpopularniejszych herosów w historii komiksów.
Ranking największych wrogów Spider-Mana
W teorii układ idealny, z którego każdy powinien być zadowolony. Ja niestety nie jestem.
Podjarany jak Ludzka Pochodnia
W 2016 roku uważałem Kevina Feigego za absolutnego geniusza. Wówczas wszystko mu wychodziło. Poza paroma potknięciami (Niesamowity Hulk, obie części przygód Thora) MCU miało same dobre lub bardzo dobre produkcje. Popularność rosła. Coraz więcej pieniędzy trafiało na konto Disneya. Kevin Feige zdawał się rozumieć potrzeby współczesnej widowni i idealnie godził je z występami kolejnych herosów. Kiedy pojawiły się pierwsze doniesienia o wprowadzeniu Pajączka do MCU, byłem w euforii. W młodości Spider-Many Sama Raimiego oglądałem niemalże z czcią. Potem doszły komiksy i gry. Zobaczenie Spider-Mana u boku herosów z MCU było spełnieniem moich marzeń. Z zapartym tchem śledziłem doniesienia castingowe, a Tom Holland od samego początku był moim faworytem. Po prostu wyglądał jak MÓJ Spider-Man. Idealnie łączył pewność siebie Pajączka z nieporadnością Petera Parkera.
Zwiastun do Kapitana Ameryki: Wojny bohaterów zwalił mnie z nóg. Pojawienie się Pajączka było wszystkim, czego chciałem. Co więcej, film spełnił moje oczekiwania i największe nadzieje. Pominięto niepotrzebne backstory, które każdy znał. Skupiono się na tym, co czyni Pajączka wyjątkowym bohaterem. Naturalnie wplątano go w świat Kinowego Uniwersum Marvela. Tom Holland wypadł świetnie – zarówno w roli Petera Parkera, jak i Spider-Mana. Każda scena z nim była ucztą dla oczu, pięknym snem. Wówczas nie wiedziałem jeszcze, że zmieni się to w prawdziwy koszmar.
Dobre złego początki
Na początku nie było tak źle. Spider-Man: Homecoming mi się podobał. To była prosta, intymna historia Petera Parkera, który musi zmierzyć się z niebezpiecznym przeciwnikiem. Vulture Michaela Keatona był wspaniałym złoczyńcą – łatwym do zrozumienia, przerażającym (scena w aucie, to nadal jedna z moich ulubionych scen w historii ekranizacji Pajączka). Obsada poboczna dawała radę. Ned był świetnym dodatkiem do Petera, nawet jeśli to zrzynka z historii o Milesie Moralesie.
Powiązanie z MCU było nadal mocne. Pojawił się Happy Hogan, ale oczy skupione były na Iron-Manie Roberta Downey Jr. Stał się on mentorem dla młodego Pajączka. Już wtedy czułem lekki zgrzyt, bo produkcje Jona Wattsa usilnie ignorowały postać wujka Bena, która jest fundamentem postaci Spider-Mana. To tak jakby Batman nie miał Alfreda. Rozumiałem, że nie chcieli opowiadać znów o jego śmierci i uważam to za dobre rozwiązanie, ale całkowite ignorowanie tej postaci to strzał w kolano.
Był to jednak znakomity fundament do budowania kolejnych przygód Ścianołaza. MCU działo się gdzieś w tle, nawet jeśli Iron Man był jedną z najważniejszych postaci w filmie i mentorem naszego młodego bohatera. Najważniejsze były przeżycia Petera – szkolne i miłosne perypetie oraz próba pogodzenia normalnego życia z superbohaterką fuchą. Zakończenie napawało optymizmem. Oto Parker odrzucił granie w wysokiej lidze z Avengers i wolał skupić się na pomaganiu maluczkim. Mógłbym jednak zacytować nieszczęsny duet twórców Gry o tron i powiedzieć: "Peter tak jakby zapomniał o byciu przyjaznym pajączkiem z sąsiedztwa".
Iron Boy Jr.
To zakończenie strasznie gryzie się z tym, co nastąpiło później. Spider-Mana założył strój, który dopiero co odrzucił, i wybrał się w podróż w kosmos, żeby razem z Avengersami ratować wszechświat. Sam udział Petera w Avengers: Wojna bez granic i Avengers: Koniec gry nie był zły. Powiedziałbym nawet, że był sercem obu z nich, a jego zniknięcie pod koniec tego pierwszego niosło ze sobą ogromny ładunek emocjonalny, bo oto niewinny nastolatek, który tylko chciał pomagać innym, dosłownie obrócił się w pył. To chwytało za serce i chwyciło też mnie. Problemy pojawiły się później.
Pamiętacie, jak napisałem na początku, że na podstawie adaptacji Spider-Mana można łatwo wskazać trendy panujące w kinie superbohaterskim? Widać to po Spider-Man: Daleko od domu. Tu powiązania z MCU zaczęły przeszkadzać w rozwoju bohatera. Sam zamysł nie był zły. Peter Parker bierze urlop, wyjeżdża na wakacje i próbuje zdobyć dziewczynę swoich marzeń. To prosta historia z dużym potencjałem. Są jednak dwa problemy z tym filmem. Po pierwsze, ten Spider-Man "nie stoi na swoich nogach". MCU było świeżo po śmierci Iron Mana w Avengers: Koniec gry i Kevin Feige chciał składać mu ukłon na każdym kroku. Miało to niby sens, bo Peter był bliski Tony'emu, ale mimo wszystko zajęło to zbyt wiele czasu. Tym bardziej że nadal nie dostawaliśmy wzmianek o Benie! Peter bardziej przejmował się bogatym miliarderem, którego znał przez może kilka lat, niż własnym wujkiem. Pominięto też kompletnie dramat cioci May związany z tym, że ostatni członek jej rodziny codziennie ryzykował życie dla dobra innych. Nie chodzi mi o to, że miała mu zabronić, ale nie zobaczyliśmy żadnej emocjonalnej reakcji z jej strony, choć to właśnie zapowiadało Homecoming, gdy na końcu zobaczyła Petera bez maski. Jon Watts jednak kompletnie to pominął, a kobieta dalej była jednowymiarową postacią i chodzącym żartem o tym, że ciocia może być młoda i seksowna.
Peter Parker to postać, z którą powinno się łatwo utożsamić. To zwykły chłopak, który przypadkiem zyskał moce i starał się je wykorzystywać do szczytnych celów. Miał problemy ze znalezieniem pracy, mieszkania, ze szkołą lub studiami. Żył z dnia na dzień i chwytał się, czego mógł. Próbował pogodzić życie prywatne z rolą superbohatera. Dlatego oglądanie, jak tworzy nowy strój za pomocą supernowoczesnej maszyny swojego mentora miliardera w jego prywatnym odrzutowcu i z AC/DC w tle, po prostu mi nie pasowało. To już nie był MÓJ Spider-Man. To była laurka dla Iron Mana, której bliżej było do Iron Boya Jr., jak to go często nazywano w sieci. A to tylko jeden z niewielu problemów tego filmu. Cała jego oś fabularna opierała się na postaci Tony'ego Starka. Nawet Mysterio był związany bezpośrednio z nim. Chciał się zemścić na Starku. Vulture też był poszkodowany przez Tony'ego, ale nie chciał się na nim zemścić. Ponadto nie podoba mi się, że nagle znikąd pojawił się wątek romantyczny między Peterem a MJ. Nie tylko zmieniono charakter dziewczyny (przestała być tą nieco wredną outsiderką, która wbijała Peterowi szpilki), ale też mieliśmy uwierzyć w to, że Parker jest w niej zakochany po uszy, chociaż nie było co do tego żadnych przesłanek.
Spider-Man: Daleko od samodzielności
Film oczywiście na siebie zarobił. Pierwsza produkcja po Avengers: Koniec gry zebrała owoce tamtego rozpędu MCU. Tylko co dalej? Odpowiedź znaleziono w koncepcie multiwersum, które zaczęło pojawiać się wszędzie. Spider-Man: Bez drogi do domu miał wielki potencjał. Daleko od domu było fatalne w mojej ocenie, ale samo zakończenie dawało radę. Oto każdy na świecie poznał tożsamość Spider-Mana. Był tu niezwykły potencjał na intymną historię, w której Parker musi poradzić sobie z oskarżeniami, oczyścić swoje imię i sprawić, żeby świat zmienił zdanie na jego temat. To był świetny moment na powrót Skorpiona – widzieliśmy go w scenie po napisach do Homecoming – albo nawet Vulture'a. Bliscy Parkera byli narażeni na niebezpieczeństwo z powodu odkrycia jego tożsamości. Stawka mogła być niska pod względem rozmachu, ale wysoka emocjonalnie – i tego potrzebował ten film.
Zamiast tego dostaliśmy fanserwis. Drugi najbezczelniejszy fanserwis po Flashu z Ezrą Millerem! Bez drogi do domu to film, który trudno ocenić, bo to dwie produkcje w jednej. Znów dostaliśmy występ gościnny z MCU. Doktor Strange za sprawą magii chciał sprawić, by każdy zapomniał o nagraniu Mysterio. Po co? Po stokroć ciekawsza byłaby historia współpracy Spider-Mana i Daredevila, którzy często działali razem w komiksach. Nawet dostaliśmy tego drugiego, a znakomity Charlie Cox powrócił do roli i skradł całą uwagę w swojej scenie. Niestety Kevin Feige i Jon Watts mieli inne plany.
Druga połowa filmu to jazda bez trzymanki. Powrócił Tobey Maguire i Andrew Garfield. Plotki o tym pojawiały się jeszcze na długo przed premierą filmu, ale zobaczenie ich obu na wielkim ekranie było fantastyczne. Kupili mnie tym, nie ukrywam. Cieszyłem się jak dziecko. Można to porównać do działania jakiegoś środka odurzającego. Za pierwszym razem wrażenie jest super, ale przy każdym kolejnym – coraz gorzej. Zaczyna się dostrzegać te chamskie i bezczelne przestoje, by publiczność klaskała w kinie. Problem był też taki, że starsi aktorzy skradli wszystkie swoje sceny i przyćmili młodszego kolegę. Nie rozumiem, co Kevin Feige ma przeciwko Hollandowi. To dobry aktor – udowodnił to już w Wojnie bohaterów i Homecoming. A jednak w każdym filmie ktoś musi prowadzić go za rączkę. Może to efekt współpracy z Sony, które naciska na takie występy gościnne? Niestety nie sprzyja to ich głównej gwieździe, która gasła w każdym z tych filmów. Najpierw przez RDJ-a, potem Jake'a Gyllenhaala, a potem Maguire'a i Garfielda.
Wywołam Was do tablicy – kto poszedł na Spider-Man: Bez drogi do domu dla Toma Hollanda i jego Spider-Mana? Podejrzewam, że będzie to znaczna mniejszość. Ta postać nie stoi na własnych nogach, bo nikt jej na to nie pozwala. Zawsze jest w czyimś cieniu. To filmy o Spider-Manie tylko z nazwy, bo show kradnie zawsze ktoś inny, a twórcy nie rozumieją adaptowanej postaci i tego, co jest w niej atrakcyjne. Poza tym na siłę próbowano znów zmieniać wszystko, żeby pogodzić jedną wizję z drugą. Oto MJ okazuje się w końcu Mary Jane Watson, Spider-Man tworzy własnych strój ze skrawków znalezionych w śmietnikach, a ciocia May umiera i wypowiada monolog o wielkiej mocy i odpowiedzialności, który potem do gardła dopychają jeszcze pozostałe pajączki.
Tom Holland i Kevin Feige, czyli Zaplątani z syndromem sztokholmskim
Trylogia Spider-Mana od MCU przypomina mi Trylogię Sequeli Gwiezdnych Wojen od Disneya. To nieskładny miszmasz pomysłów, którego rezultatem jest to, że każdy kolejny film zaprzecza poprzedniemu i buduje postać na nowo. Sęk w tym, że winy nie można zrzucić na wielu reżyserów, bo ciągle był jeden i ten sam wyrobnik, czyli Jon Watts. A droga Spider-Mana w każdym z tych filmów jest taka sama – stać się pełnoprawnym superbohaterem. Tylko trochę mu to schodzi od 2016 roku.
Spider-Man: Poprzez multiwersum - najpotężniejsze postacie ze Spider-Ludzi
Bardzo bym chciał mieć nadzieję, że "tym razem to już na pewno." Zakończenie Bez drogi do domu napawało mnie optymizmem. W końcu dostaniemy Pajączka bliskiego komiksom! A potem pojawiły się doniesienia o kolejnej części. Na początku się cieszyłem. Historia miała być przyziemna, intymna. Parker nie ma przyjaciół, nikt go nie zna. Musi budować relacje i karierę superbohatera na nowo. Miał się pojawić mój uwielbiany Daredevil. A co zapewne zobaczymy zamiast tego? Kolejne zabawy z multiwersum, bo to przynosi korzyści Marvel Studios (co udowodnił Deadpool & Wolverine). Nie zdziwiłbym się, gdyby na horyzoncie był właśnie film o Pajączku i Pyskatym Najemniku. Spider-Man wpadł w sieć Kevina Feigego, a cierpi na tym Tom Holland, który zasługiwał na prawdziwą szansę, a nie bycie śmieszną maskotką MCU, zdradzającą spoilery w wywiadach.
Co o tym sądzisz?