Zachwyty i rozczarowania 2024 roku - Wiktor Stochmal
Czy 2024 rok był czymś więcej niż tylko tanim, wymuszonym, korporacyjnym sequelem żerującym na nostalgii? Sprawdźcie moje podsumowanie tegorocznych wzlotów i upadków w kinie i telewizji.
Rok 2024 to powtórka z rozrywki. Sequel – tak charakterystyczny dla krajobrazu Hollywood. Mieliśmy nachalną promocję AI i próby wmówienia konsumentom, że to tylko kolejne narzędzie tworzenia światów i historii. Dostaliśmy potworne adaptacje gier wideo i banalne, żerujące na nostalgii decyzje Kinowego Uniwersum Marvela. No i woke... Wszędzie woke.
Na całe szczęście to nie wszystko. Denis Villeneuve powrócił w wielkim stylu z drugą częścią Diuny. Na każdego growego potworka przypadł też dobry tytuł. Dostaliśmy świetnego Fallouta i 2. sezon Arcane. Cieszyłem się też z powodu aktorskich powrotów i wzrostu znaczenia młodego pokolenia w całej tej wielkiej machinie.
To jaki był ten 2024 rok?
ZACHWYTY
Hugh Jackman jako Wolverine...
Hugh Jackman to jeden z moich ulubionych aktorów, a także swego rodzaju idol dzieciństwa. Wolverine to legendarna już postać. Twórcy Deadpool & Wolverine wiedzieli o tym, że zastąpienie go jest niemal niemożliwe. Obawiałem się jednak tego powrotu. Uważam, że Logan: Wolverine to nie tylko najlepsze możliwe pożegnanie dla tej postaci i aktora, który spędził w niej wiele dekad i stał się ikoną ikona superbohaterskiego, ale też jeden z najlepszych filmów w tym gatunku. Marvel Studios udało się złapać mnie w sidła nostalgii, a możliwość zobaczenia swojego bohatera ponownie w kostiumie - tym razem na serio - chwyciła mnie za serce.
Rosnąca popularności adaptacji gier wideo...
Jeśli pamiętacie moje zeszłoroczne podsumowanie lub jesteście na bieżąco z tekstami, które piszę, wiecie, że jestem wielkim orędownikiem adaptacji gier. Ostatnie lata wskazują na rozwój tego gatunku, bo filmowcy umiejętniej podchodzą do tworzenia kolejnych dzieł. Fallout okazał się znakomitym serialem, który idealnie ujął klimat i cechy charakterystyczne dla tej specyficznej serii. Jednocześnie zbudował własną historię i bohaterów, których można polubić. Niedawno końca dobiegło Arcane, które podobnie do pierwszego sezonu jest majstersztykiem pod względem animacji. Przyszłość adaptacji gier maluje się w jasnych barwach, a ja nie mogę się doczekać kolejnych produkcji.
Diuna: Część druga
Denis Villeneuve to mój ulubiony reżyser, a dwa z jego filmów znajdują się w ścisłej piątce moich ulubionych produkcji. Do Labiryntu dołączyła w tym roku Diuna: Część druga. Może śmiało stawać w szranki z innymi świetnymi kontynuacjami, takimi jak Terminator 2: Dzień sądu czy Obcy: Decydujące starcie. To wizualna perełka, która zachwyca pod każdym względem, a także scenopisarski popis, jeśli chodzi o przenoszenie trudnego materiału źródłowego na język filmu. To również produkcja z fantastyczną obsadą, którą Denis Villeneuve skolekcjonował jak karty piłkarskie przed kolejnym Euro. Austin Butler pozbył się w końcu akcentu Elvisa, Zendaya zagrała coś innego niż zwykle, a Timothee Chalamet udowodnił, że jest aktorem przez wielkie "A". Byłem zbyt młody podczas szczytu popularności takich serii jak Gwiezdne Wojny czy Władca Pierścieni, ale cieszę się, że jestem świadkiem "narodzin" Diuny.
Pingwin
Zapowiedź spin-offu mojego ulubionego filmu o Batmanie przyjąłem z pewnym niepokojem. Szczerze mówiąc, wcale nie wierzyłem w ten projekt, ale wszystkie osoby za niego odpowiedzialne sprawiły, że musiałem przeprosić za swój brak wiary. Pingwin to nie tylko doskonałe uzupełnienie świata, który Matt Reeves przedstawił w 2022 roku, ale też produkcja stojąca na własnych nogach. To jeden z najlepszych seriali na bazie komiksów (obok oryginalnego Daredevila na Netfliksie). Colin Farrell stworzył niepowtarzalną postać. Na wyróżnienie zasługuje też wspaniała Cristin Milioti, która z odcinka na odcinek zachwycała coraz bardziej.
Młoda gwardia
Mam wrażenie, że ten rok bardziej niż jakikolwiek poprzedni postawił na młodych aktorów. Jest dla mnie niezwykłe ciekawe obserwowanie takich przemian w świecie filmu. Myślę, że obsada Diuny będzie przewodzić przyszłości kina. Na uwagę zasługują: Timothee Chalamet, Austin Butler, Zendaya, Florence Pugh, Anya Taylor-Joy, Jacob Elordi, Barry Keoghan, Cailee Spaeny, Margaret Qualley i Sydney Sweeney. Ich role udowadniają, że znają się na rzeczy i mogą spokojnie przejąć pałeczkę od weteranów. W młodym wieku łatwo jest trafić na beznadziejne projekty (Tom Holland jest przykładem) albo takie, z których trudno się wyrwać (Florence Pugh w MCU czy Austin Butler kojarzony przez długi czas głównie z Elvisem).
Moje top 5 filmów 2023 roku
Moje top 5 seriali 2023 roku
ROZCZAROWANIA
...i obawy związane z jego powrotem
Deadpool & Wolverine to jeden z największych hitów tego roku. To kroplówka albo inhalator, którego MCU potrzebowało po ostatnich porażkach i malejącym zainteresowaniu publiczności. W tej sytuacji rodzą się dwa problemy. Jeśli odłożymy na bok nostalgię i zapomnimy o tym, że patrzymy na ulubionego aktora, to dojdzie do nas, że produkcja Shawna Levy'ego nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Pod względem wizualnym, scenariuszowym, a nawet komediowym jest to spadek formy. Poza tym żart Deadpoola o tym, że Disney zmusi Hugh Jackmana do grania Wolverine'a do dziewięćdziesiątki wcale nie musi być żartem. Moim zdaniem to przykra prawda. Być może fani doczekają się crossovera Tobeya i Hugh podobnego do tych wszystkich fanowskich, brzydkich przeróbek robionych przed laty. Trudno mi będzie zaakceptować kolejne żerowanie na nostalgii.
...i Borderlands
Nie jestem fanatycznym wyznawcą tej serii, ale jeszcze parę lat temu lubiłem sobie pobiegać w towarzystwie znajomych i szukać skrzynek ze sprzętem. Nie byłem może przywiązany do postaci czy fabuły, której tam prawie nie było, ale ceniłem wyjątkowy styl wizualny serii oraz specyficzność świata przedstawionego. Tym bardziej mnie zabolało, że w dobie coraz to lepszych adaptacji gier komputerowych dostaliśmy potworka z Borderlands w roli głównej. To podręcznikowy przykład, jak nie robić adaptacji! Okropna cukierkowatość, głupkowatość i naiwność. Ciekawe motywy ukryto za wieczną strzelaniną. Fatalny film z miernym scenariuszem, brzydkimi wizualiami i odpychającymi postaciami.
Gwiezdne Wojny: Akolita
Moje oczekiwania były spore. Współczesne Gwiezdne Wojny zaczęły mnie nudzić już jakiś czas temu. Poza pojedynczymi perełkami (dwa pierwsze sezon The Mandalorian oraz 1. sezon Andora) widzę jedynie żerowanie na nostalgii i mierną próbę budowania większego uniwersum z Ahsoką i Din Djarinem na czele. Nie podoba mi się to. Nie ma w tym żadnej magii. Ciągle krążymy wokół tych samych postaci, planet i motywów. Gwiezdne Wojny: Akolita zapowiadał się na coś innego. W końcu serial był osadzony w zamierzchłych z perspektywy filmów i seriali czasach i pokazywał szczyt Zakonu Jedi. W dodatku to miał być kryminał! Kompletnie mnie nie obchodziła ideologiczna wojenka prowadzona przez pseudofanów w sieci. Interesowała mnie za to perspektywa drugiej strony i ukazanie stopniowego wzrostu wpływów Sithów. Co dostałem? Nudną, pozbawioną polotu fabułę, w której brakowało ciekawych postaci. Do tego doszła okropna strona wizualna i pozbawione finezji próby rozbudowania tego uniwersum. Szkoda. Mogło być tak pięknie.
AI
I w tym roku nie mogę pominąć narzekania na sztuczną inteligencję, która drzwiami i oknami próbuje się wedrzeć do świata Hollywood. Są tacy filmowcy (patrzę na ciebie, Snyder), którzy chętnie wpuściliby ją do środka. Nie kupuję wcale tłumaczenia, że jest to nowa technologia, którą powinniśmy opanować i wykorzystywać. To technologia, która może się sprawdzić w innych dziedzinach, ale nie w sztuce. AI na tym etapie to czyste odtwórstwo, które żeruje na talentach i dokonaniach prawdziwych artystów. Przeraża mnie jej stopniowy i - zdaje się - nieuchronny rozwój. W świecie filmu jest coraz mniej osób, które otwarcie by potępiały takie rozwiązania.
Powrót Roberta Downey Jr. do MCU
Może i jest to rozczarowanie na wyrost, bo nie mieliśmy jeszcze okazji zobaczyć go w akcji, ale sama idea powrotu do mnie nie przemawia. To podobny przypadek jak ten Hugh Jackmana. Problem w tym, że Hugh oddano w pewien sposób hołd. Aktor powrócił do roli, za którą każdy go uwielbiał. Robert Downey Jr. powraca jako Dr. Doom. Znając skłonności MCU do żerowania na nostalgii i komplikowania wszystkiego, co możliwe, będzie to jakiś wariant Tony'ego Starka. To zarazem najdobitniejszy przykład desperacji Kinowego Uniwersum Marvela, które musi sięgać po stare gwiazdy, bo nie jest w stanie wykreować nowych - widać to też po doniesieniach o powrocie Chrisa Evansa do Avengers: Doomsday. MCU znalazło się w rozpaczliwym położeniu, i to na własne życzenie. Szkoda tylko, że Kevin Feige i spółka retroaktywnie swoimi działaniami wpływają na poprzednie produkcje i obniżają ich wartość emocjonalną przez używanie swoich legend jak figurek do zabawy.
Glicked
Nie atakuję tych filmów. Chodzi mi o sztuczne budowanie wydarzenia na miarę Barbenheimera. Obawiałem się tego, że Hollywood rozpocznie próby powielenia tego fenomenu i nie trzeba było długo czekać. Fenomen Barbenheimera to coś, czego nie da się powtórzyć. Ludzie chodzili na podwójne seanse i przebierali się w stroje przypominające bohaterów obu tych produkcji. Artyści nieustannie o sobie wspominali i nakręcali hype. W tym roku usiłowano to powtórzyć z Gladiatorem 2 i Wicked, ale wyszło to co najmniej miernie. Oby to był ostatni taki eksperyment.
Homelander jest zły? Niemożliwe!
Odklejka "fanów" The Boys i Homelander dała mi na tyle dużo rozrywki przy okazji 4. sezonu popularnego serialu Prime Video, że do samego końca nie miałem pewności, czy umieścić ten wątek w zachwytach czy rozczarowaniach. Ostatecznie bliżej mi do tego drugiego, bo jednak hejt, który wylał się na serial Kripke przy okazji ostatniego sezonu pokazuje, jak leży i kwiczy we współczesnym społeczeństwie zdolność interpretowania oglądanego materiału. "Fani" The Boys oburzyli się wielce, że ich idol, guru i największa sigma pod słońcem, czyli Homelander, jest ukazywany jako żałosny przegryw i płaczek. Odnaleźli w nim lustrzane odbicie samych siebie, po raz pierwszy rozumiejąc, że przez te cztery sezony, gdy kibicowali głośno Homelanderowi, tak naprawdę śmiali się z samych siebie.
Ród smoka: sezon 2
Uważam się za dużego fana Gry o tron, chociaż światem George'a R. R. Martina zainteresowałem się stosunkowo późno, bo przy premierze 6. sezonu oryginalnej serii. Potem jednak nadrobiłem wszystko, co było do nadrobienia i razem z pozostałymi mogę szykować pochodnie, bo może ich płomień jakkolwiek zmotywuje autora do dokończenia książki, o której mówi od kilku lat. Prequel, czyli Ród smoka, który też opierał się na książkach tego pisarza, choć napisanych w kompletnie innej formie, bo w stylistyce kroniki, spodobał mi się. Przywrócił mi nadzieje w to, że nadal można opowiedzieć dobre historie z tego świata. A to nie było łatwe. Nie po finałowym sezonie Gry o tron. Na 2. sezon Rodu smoka czekałem z niecierpliwością. Zakończenie pierwszego zwiastowało wojnę. To samo robiły zwiastuny. I to samo zrobiły wszystkie odcinki tej serii, które ostatecznie do niczego nie doprowadziły. Postaci były nudne, nic się z nimi nie działo, zmarnowano najciekawszą postać poprzedniego sezonu, czyli Daemona i świetnego Matta Smitha w tej roli, wprowadzono niepotrzebne romanse prowadzące donikąd, a wielka bitwa okazała się festiwalem słabego CGI ukrytego pod pyłem i dymem. Dawno nie czułem podobnego zawodu i poczucia zmarnowanego czasu i oszukania.
Woke wszędzie, co to będzie, co to będzie?
Poniekąd łączy się to z punktem o "fanach" The Boys, ale zasługiwali oni na swój własny segment. Nie można jednak nie wspomnieć o paranoicznym zjawisku odnajdywania pod każdym kamieniem i w każdej lodówce ideologii "woke". Nic mnie tak bardzo nie bawi, jak oglądanie narzekania graczy, że dojrzalsza o kilka lat Ciri faktycznie wygląda na swój wiek, a nie jest supermodelką lub anime dziewczynką z dużymi piersiami. I to samo można powiedzieć o większości produkcji. Ilekroć gra, serial lub film przedstawia postać kobiecą i aktorkę w roli głównej, to od razu nalepiana jest naklejka pod tytułem "woke". To przerażające zjawisko. Wyobrażacie sobie premierę Obcego z Sigourney Weaver w tych czasach? Przecież od razu wylałby się hejt na Ridleya Scotta. DEI, woke i inne podobne bzdety. "Kobieta inżynier w kosmosie? No na pewno." To zdumiewające, ponieważ mówi się zarazem, że żyjemy w najbardziej progresywnych czasach, a moje pokolenie podobno przoduje w tej sprawie, a jednocześnie te starsze pokolenia z perspektywy czasu wydają się o wiele bardziej otwarte na takie działania. W tych oskarżeniach o "woke" nie ma już ani grama konstruktywnej krytyki. Nawet jeśli wcześniej nie zgadzało się z poglądami drugiej strony, to dało się rozumieć motywacje stojące za nimi. Teraz wystarczy, że zapowiedziana zostanie nowa produkcja z kobietą w roli głównej i jest to odgórnie uważane za "woke". Nie rozumiem tego i chyba nie chcę zrozumieć.
Szogun
Nie, nie chodzi o serial. Jestem rozczarowany samym sobą, bo nadal go nie obejrzałem. Poprawię się, słowo. Możecie już chować pochodnie i widły.