Gramy u siebie to nowy film familijny Netflixa. Czy Kevin James tym razem nas rozbawi?
Gramy u siebie wpisuje się w oklepany gatunek familijnych filmów sportowych w stylu od zera do bohatera. Widzieliście już dziesiątki podobnych tytułów, a po seansie tego zdacie sobie sprawę, że... były one o wiele lepsze. Twórcy wiedzą, jakie schematy gatunku chcą wykorzystać i czym poruszyć emocje widzów, ale robią to mało kreatywnie. Potencjał w tego typu historii jest ogromny - komediowy i emocjonalny. Szkoda, że zabrakło pomysłu.
Gramy u siebie to typowy film Kevina Jamesa. Dla jednych ta informacja wystarczy, aby ominąć go szerokim łukiem, inni zainteresują się tą produkcją. Króluje w niej przaśny humor. Powracający slapstickowy gag z trenerem, który się przewraca, zaczyna męczyć po kilku minutach. Dodajmy, że trener jest łudząco podobny do twórcy - to nie efekty specjalne! Gra go Gary Valentine, który jest jego bratem. Nie zmienia to jednak faktu, że to nietrafiony pomysł, który kojarzy się z najsłabszymi produkcjami Jamesa. Nawet scena z wymiotowaniem, choć jedzie po bandzie i na swój sposób bawi, wpisuje się w ten niekorzystny trend. Największy kłopot jest taki, że to jedynie dwie rzeczy, o których warto wspomnieć w kontekście komedii. Z reguły
Gramy u siebie nie potrafi rozśmieszyć pomimo licznych prób.
Historia jest oklepana - to fakt! - ale gdyby twórcy mieli na to pomysł, nie byłoby źle. A tak mamy odtwórczo prowadzoną narrację, która pomimo najlepszych intencji nie wywołuje żadnych emocji. Tam, gdzie powinniśmy dać się zaangażować w walkę dzieciaków, towarzyszy nam jedynie obojętność. To jest wręcz mechaniczne odtwarzanie schematów - aż do finału, który ma poruszyć, ale tego nie robi. Odznaczono z listy wszystko, co trzeba. Można się rozejść.
Niestety, muszę też wspomnieć o nietrafionym castingu dzieciaków. To nie działa tak jak choćby w filmie
Potężne Kaczory z 1992 roku, w którym grupa była dobrana świetnie i każdy wnosił do niej coś od siebie.
Gramy u siebie to nie jest totalnie zły film. Nie wywołuje zażenowania jak ostatnie produkcje Adama Sandlera tworzone dla Netflixa, choć pod kątem komediowym jest niebezpiecznie blisko. Obejrzeć można, ale szybko o tym zapomnicie. Lepiej wrócić do ponadczasowych klasyków.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h