Polscy czytelnicy nie mają znowu tak wielu okazji do tego, aby lepiej zapoznać się ze światem Zielonej Latarni - przynajmniej jeśli idzie o solowe przygody herosa. Z tym większą radością przyjąłem fakt, że na naszym rynku zaczęła ukazywać się poświęcona mu seria Granta Morrisona; po świetnym Galaktycznym Stróżu Prawa tym razem przyszła pora na jej kolejną odsłonę, komiks Green Lantern. Tom 2: Dzień, w którym spadły gwiazdy. Jest mi niezmiernie miło donieść Wam, że kontynuacja historii szkockiego artysty nie tylko trzyma poziom pierwszej części, ale i w niektórych miejscach go przewyższa. Morrison, bądź co bądź legenda powieści graficznych, kreśli swoją opowieść z wyjątkową gracją, umiejscawiając ją gdzieś pomiędzy pytaniami o spuściznę postaci a współczesnym o niej wyobrażeniem. Co więcej, scenarzysta w typowy dla siebie sposób bawi się konwencją, pozwalając sobie nawet na tak daleko posunięte zabiegi, jak tworzenie warstwy onirycznej, mającej paradoksalnie wzmocnić "kosmiczny" przekaz dzieła. Pomysł to doprawdy nietypowy, jednak w realizacji Szkota zostaje wpisany we właściwe ramy narracyjne. Wszak balansowanie na granicy oryginalności i posiłkowanie się nostalgią od zawsze wychodziło mu kapitalnie.  Aspekt somnambuliczny Morrison uwypukla w otwierającej tom historii o tytule Szmaragdowe piaski. Nie chcę psuć Wam frajdy z lektury, jednak muszę nadmienić, że operowanie przestrzenią w tym wątku zasługuje na najwyższe słowa uznania - tym bardziej, że w opowieści spotykają się klasyczne podejście do Hala Jordana z próbami rzucenia nowego światła na bohatera. Echo takiego podejścia pojawia się również w dalszej części albumu, skupiającej się na doskonale znanym komiksowym fanom motywie przyjaźni Zielonej Latarni i Green Arrowa. Dość powiedzieć, że obaj znów muszą mierzyć się z problemem handlu narkotykami; w porównaniu ze słynną historią z lat 70., tym razem skala zagrożenia jest jednak o niebo większa. Scenarzysta nie zapomina przy tym o nieco młodszych fanach, rzucając Jordana w wir fabularny, sprowadzający się do jego spotkań z Latarniami z innych uniwersów. Idę o zakład, że przynajmniej jeden z nich, hipis będący osobliwą wariacją na temat Kudłatego z franczyzy Scooby-Doo, skradnie Wasze serca w ekspresowym tempie. Obcując z nim nie możecie jednak zapominać, że złowrodzy Blackstars skonstruowali już potworną Latarnię Antymaterii, zdolną obrócić całe uniwersum w perzynę. By przeciwdziałać nieuchronnej zagładzie, Jordan będzie musiał wyruszyć na sam kraniec wszechświata antymaterii - to tutaj rozegra się walka o kosmiczne "być albo nie być". 
Źródło: Egmont
Sposób, w jaki twórca przemieszcza się pomiędzy poszczególnymi wątkami tomu, jest nie tylko starannie przemyślany, ale i, co najważniejsze, przejrzysty - ta wiadomość z pewnością ucieszy tych odbiorców, którzy przyzwyczaili się do nieustannego romansowania Morrisona z psychodelią. Choć na kartach opowieści aż roi się od wprowadzanych tu raz po raz postaci, autor ani na chwilę nie zapomina, co jest sednem i spoiwem; nawiązania do mitologii Zielonej Latarni stają się doskonałym paliwem fabularnym, pozwalając jeszcze oddać subtelny hołd dla dorobku poprzedników, którzy wcześniej wzięli na warsztat świat Green Lanterna. Sentymentalno-oniryczne podejście w żaden sposób nie przetrąca w dodatku zasadniczej osi fabuły, zaakcentowanej choćby w postaci działań członka rasy Kontrolerów, Mu. To zwłaszcza tutaj Morrison potwierdza, że zależy mu również na kosmicznej przygodzie i naszkicowaniu zagrożenia rozciągającego się na cały kosmos. W Dniu, w którym spadły gwiazdy coś dla siebie odnajdą więc i miłośnicy klasyki czy ambitniejszych historii o trykociarzach, i ci szukający niezobowiązującej rozrywki w jej międzygwiezdnym wymiarze.  Odpowiedzialny za warstwę graficzną Liam Sharp fantastycznie dopełnia wizje, które zrodziły się w głowie Szkota. Na szczególną uwagę zasługuje to, jak systematycznie eksperymentuje on z formą - dowodem na to są ekspozycje poszczególnych postaci, wyszukane w swoim wyglądzie lokacje czy kosmiczne nowinki technologiczne. Właściwie w każdym osobnym wątku Sharp dostaje niczym nieograniczone pole do popisu, jeśli chodzi o realizację artystycznych zamiarów; pamiętajcie o tym zwłaszcza wtedy, gdy w danym kadrze pojawi się jeszcze jeden bohater wyjęty żywcem z całego międzywymiarowego korowodu dziwadeł.  Green Lantern. Tom 2: Dzień, w którym spadły gwiazdy to znakomite połączenie przebogatej mitologii Zielonej Latarni z solą jego współczesnych przygód: kosmicznymi wojażami, umiejętnie rozciągniętymi na naprawdę szeroką skalę. Grant Morrison po raz kolejny udowadnia, że jest mistrzem nad mistrzami w materii tworzenia oryginalnych pomysłów na skądinąd dobrze znane komiksowym fanom postacie. Gdy wydawało się, że wiemy o nich już wszystko, Szkot dopisuje do ich historii jeszcze jeden rozdział - nostalgiczny, ale i zaskakujący w swojej mocy sprawczej. Wnioski te są tym bardziej optymistyczne, że dobrze rokują w kontekście kolejnych odsłon przygód Green Lanterna. Wydaje się bowiem, że Morrison i Sharp mają jeszcze naprawdę sporo do powiedzenia o Halu Jordanie i innych Latarniach - nie może być jednak inaczej, skoro kosmos w ich wydaniu tętni życiem. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj