Martin od lat nie musi niczego nikomu udowadniać. Dlatego ma taką swobodę w wyborze projektów. Nie spodziewałem się jednak, że wybierze tak ryzykowny, tak mocno odstający od stylistyki, którą dotychczas nam w swoim kinie serwował. Czas krwawego księżyca opowiada co prawda kryminalną historię morderstw dokonywanych na plemionach Osedżów, którzy byli potentatami naftowymi na terenach m.in. Missouri i Oklahomy. Tych licznych morderstw, w szczególności na kobietach z tego plemienia dokonywali biali mężczyźni, którzy chcieli w drodze dziedziczenia wejść w miejsce Osedżów i sami stać się właścicielami ziemskimi. Mieli bowiem świadomość, że dzięki temu mogą łatwo stać się bardzo bogatymi ludźmi. Jednym z nich jest Ernest Burkhart (w tej roli Leonardo DiCaprio), który jako weteran I wojny światowej powraca do Oklahomy, do małej miejscowości, którą nieoficjalnie rządzi jego wujek William Hale (Robert De Niro). Hale znajduje mu pracę, dzięki której Ernest poznaje jedną z Osedżów – Molly (rewelacyjna Lily Gladstone). Para szybko bierze ślub. W tym czasie w okolicach zaczyna dochodzić do licznych zgonów przedstawicieli plemienia, a miejscowa policja nawet nie rozpoczyna śledztw w tych sprawach. Ginąć zaczynają najbliżsi członkowie rodziny Molly. Scorsese nie robi tajemnicy z tego, kto jest odpowiedzialny za zgony kolejnych sióstr Molly. Jeśli więc spodziewamy się po Czasie krwawego księżyca kryminału spod znaku Agathy Christie, to będziemy rozczarowani. Jednak z drugiej strony trudno się spodziewać po Martym takiego pójścia na łatwiznę. Mistrz sam sobie odbiera element zaskoczenia, ale zupełnie nie o to chodzi w jego narracji – Czas krwawego księżyca to bodaj pierwszy w jego karierze film tak widocznie czerpiący z gatunku slow. Dla wielu będzie to trudne do zaakceptowania, kiedy przypomnimy sobie, z jaką werwą i młodzieńczą energią opowiadał w Wilku z Wall Street, ale ja czułem się jak ryba w wodzie, bo ze sposobu opowiadania widać, że Scorsese emocjonalnie jest zaangażowany w historię, którą opowiada. I co ciekawe wkracza na terytorium sobie nieznane lub nie do końca jeszcze poznane – to kocham w tym twórcy najbardziej! To, że potrafi wciąż sięgać po język dla siebie nowy, nie zawsze komfortowy, potrafi eksperymentować, bo kocha kino najbardziej na świecie. W pierwszych dwóch godzinach Czasu krwawego księżyca mocno widać inspiracje wczesnym Malickiem, chwilami też sięga po rozwiązania narracyjne Paula Thomasa Andersona, choćby z Mistrza czy Aż poleje się krew. Jest w tym momentami nieporadny, ale nawet wtedy wychodzi, jaki fach w ręku posiada ten najwybitniejszy z żyjących reżyserów. Polega on na tym, że nawet, jak mu trochę nie starcza historii lub miota się narracyjnie, to sięga po swoje reżyserskie doświadczenie i proponuje opowieść w jedynym dla siebie monumentalnym stylu. Do niego powraca na dobre w ostatniej 1,5 godziny filmu, w których obserwujemy ten bardziej klasyczny (choć czy można tak mówić w przypadku Scorsese?) kryminał. Ten też dostarcza, mimo że przecież wiemy, jakie jest rozwiązanie zagadki. W tej części dostajemy jedną z najbardziej dewastujących scen w filmie, w której DiCaprio, zjadany przez większość filmu aktorsko przez De Niro, oddaje mu pięknym za nadobne i pokazuje, że wciąż jest w czołówce aktorów. Nie sposób nie powiedzieć tego także o De Niro, który nie był lepszy od… nie wiem już ilu lat. Jego kreacja to jest absolutny masterclass, który powinno się pokazywać w szkołach aktorskich. „Oto drodzy studenci pokaz jak casualowo, samą twarzą wygrać film”. Tak właśnie robi De Niro, który musi za swoją rolę dostać Oscara. Nie przypadkowo w opisie filmu nawiązałem wcześniej do Mistrza Andersona, bo De Niro jest tu jak Philip Seymour Hoffman, a Di Caprio jest jak Phoenix, który fizycznie zagrywa się w tej roli, żeby swój najmocniejszy moment mieć w tej niezwykle subtelnej scenie rozmowy przy celi. W ten pojedynek aktorski włącza się oczywiście Lily Gladstone, która gra tak subtelnie, tak dojmująco, że nie sposób nie poczuć dramatu i połamania emocjonalnego jej bohaterki. Wszystkie trzy kreacje zasługują na laury, wszystkie trzy są niesamowite, wszystkie trzy nagradzam właśnie, pisząc to owacją na stojąco. Nie ma co pisać o mistrzostwie technicznym tego filmu, ale Rodrigo Prieto przechodzi tutaj trochę samego siebie. Najważniejsze jest jednak to, że Scorsese, po emocjonalnym, bardzo ważnym dla siebie, ale jednak tematycznie dość bezpiecznym Irlandczyku, zaryzykował, wiedząc zapewne, że jego dzieło może zostać różnie odebrane przez krytykę i przez miliony jego fanów. Nie dla wszystkich będzie przecież tych 206 minut (3h i 26 minut inaczej mówiąc) wolnego kina, ułożonego na zasadzie klasycznego slow burnera, który od początku nas chwyta za gardło, żeby w finale ścisnąć nas za nie ostatecznie. Nie pozostawiając nadziei na happy end.
fot. materiały prasowe
Martin Scorsese w Czasie krwawego księżyca pokazał, że w baku zostało jeszcze mnóstwo paliwa, że człowiek, który ma na karku prawie 81 lat, może być u szczytu kreatywności. Strach się bać, co jeszcze może nam pokazać ten niekwestionowany mistrz kina. Cieszy to, że nie stał się kolejnym, który w ostatnich latach musiał nam udowodnić swoją miłość do kina… listem miłosnym do X muzy. To zrobił już wcześniej przy okazji Hugo i jego wynalazek i za to mu będę dozgonnie wdzięczny na zawsze. Za Czas krwawego księżyca też już jestem wdzięczny, choć jest to kino na zupełnie innym biegunie, z planety, którą nie sposób nazwać inaczej jak po prostu Martin Scorsese. Film pojawi się w kinach w październiku – koniecznie trzeba na niego iść, bo wstyd oglądać takie kino na małym ekranie.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj