Zabierając się za czytanie Ognia wśród nocy, spodziewałam się typowego romansu z wojną ledwo zarysowaną na drugim planie, a tymczasem dostałam solidnie napisaną opowieść wojenną z delikatnie zaznaczonym romansem (romansami) w tle. Zadziwiająco dobrą, napisaną z nerwem i pasją.
The Fire by Night to przeplatające się historie dwóch pielęgniarek, które służyły w szpitalach polowych podczas II wojny światowej – jedna na froncie zachodnim, we Włoszech i Francji, a druga na wyspach Pacyfiku. Jako pierwszą, w dramatycznych okolicznościach poznajemy Jo - spóźniła się na ewakuację szpitala, Niemcy ostrzeliwują konwój medyczny, a ona zostaje z szóstką ciężko rannych pacjentów pośród wojennego piekła. Z kolei druga z pielęgniarek, Kay, początkowo żyje jakby we śnie - piękna pogoda, plaża, imprezy, flirtujący żołnierze. Żyć nie umierać! Przynajmniej dopóki Japończycy nie atakują Pearl Harbor i nie ruszają na wyspy Pacyfiku.
Zdawałoby się, że o II wojnie światowej napisano już wszystko, ale dzięki Ogniowi wśród nocy poznajemy jej koszmary z punktu widzenia pielęgniarek, starających się ratować żołnierzy na dwóch całkiem odmiennych frontach. Jesteśmy świadkami ich walki o przetrwanie w naprawdę trudnych warunkach. Wojna w Europie była okrutna – dobrze o tym wiemy - ale nie mniej okrutna zdaje się na wyspach Pacyfiku i w obozach dla internowanych, takich jak w Sam Tomas, do którego w końcu trafia Kay. Kiedy czytamy jej przeżycia, siłą rzeczy przypomina się Król szczurów Clavella w jego najboleśniejszych fragmentach.
Teresa Messineo nie tylko doskonale radzi sobie z nakreśleniem okropnej codzienności czasów wojny (zmieniającej ludzi, łamiącej im serca, wypalającej i pozostawiającej puste skorupy), ale także z naszkicowaniem sytuacji powojennej, do której powracali ocaleni i tym, w jaki sposób próbowali radzić sobie z okropieństwami, których byli świadkami. Bohaterki powieści dokonują różnych wyborów. Jo po wojennej traumie nie potrafi przemóc się, by wrócić do pielęgniarstwa, podczas gdy Kay nie wyobraża sobie bez niego życia.
A romanse? Tak, pojawiły się, ale nie były najważniejszym aspektem książki. Jeden z nich skończył się radością wśród łez, drugi nie miał najmniejszych szans na szczęśliwe zakończenie. Oba przyniosły wiele radości i cierpienia, jednak nie przesłoniły tysiąca obrazów, scen i uczuć wojennych, których autorka nie skąpiła, opisując je czasami aż nazbyt brutalnie. Prawdziwie. Owa prawdziwość wspomnień wojennych wydaje się zaskakująca i stanowi największą wartość książki Teresy Messineo, mimo pojawiających się dłużyzn oraz pewnych braków warsztatowych. To świetna powieść, nieco niesprawiedliwie wciśnięta w ramy „romansu”.
Na osobną uwagę zasługuje okładka projektu Sylwii Turlejskiej z ilustracją Stephena Mulcaheya - znakomicie podkreślająca przesłanie powieści, jak i i bardzo przyjemne edytorsko wydanie Prószyńskiego i S-ki.