Ostatni taniec: odcinek 5 i 6 - recenzja
Data premiery w Polsce: 20 kwietnia 2020Ostatni taniec wciąż szturmuje platformę Netflix – 5. i 6. odcinek pokazują, że Michael Jordan też człowiek. Banalne? Cóż, jeszcze niedawno nie było to takie pewne...
Ostatni taniec wciąż szturmuje platformę Netflix – 5. i 6. odcinek pokazują, że Michael Jordan też człowiek. Banalne? Cóż, jeszcze niedawno nie było to takie pewne...
Twórcy dokumentu Ostatni taniec w 5. i 6. odcinku wrzucili wyższy bieg. W wyemitowanych dotychczas na platformie Netflix odsłonach historii nie unikano co prawda trudnych tematów, lecz siłą rzeczy opowieść o Chicago Bulls lat 90. w umysłach widzów mogła napęcznieć do rozmiarów jedynej w swoim rodzaju, niemalże boskiej legendy. Teraz okazuje się, że wszystkie te zabiegi były częścią swoistej gry z odbiorcą – gdy niektórzy z nas wieszczyli dalsze podążanie w kierunku wystawiania ekranowej laurki, autorzy produkcji, co naprawdę zaskakujące, zabrali się za dekonstrukcję mitu Michaela Jordana. Zrobili to w sposób tak przewrotny, że obnażając mniej lub bardziej subtelnie wszystkie przywary Jego Powietrznej Wysokości, udało im się uwypuklić ludzki pierwiastek w heroicznych wyczynach najlepszego koszykarza wszech czasów. Co MJ robi więc w ukryciu? Oddaje się hazardowi, popala cygara, zatraca się w kalkulacjach finansowych, mści się na Bogu ducha winnych osobach, ustawia kolegów z drużyny po kątach. W tym nadczłowieku jest niepokojąco wiele z boiskowego tyrana, który w walce o zwycięstwo nie cofnie się przed niczym. Wiedzą coś o tym Isaiah Thomas, Jerry Krause i Toni Kukoč, choć przecież ta lista jest znacznie dłuższa. Ostatni taniec bywa trudny, bo nawet stawiając właściwe kroki na parkiecie, można mieć problem z udźwignięciem ciężaru swojego ego.
Odpowiedzialni za serię zamiast stawiać kolejne pomniki, tym razem stworzyli iluzję strącania ich z cokołu. Widać to najlepiej na przykładzie All-Star Game z 1998 roku, gdy pozujący do zdjęcia Jordan raz po raz przekomarza się z innymi tytanami parkietów, by później żartować z Magica Johnsona i Larry'ego Birda. Humor zdaje się dopisywać – do czasu. MJ ma bowiem spory problem z tym, że młodziutki Kobe Bryant atakuje kosz z ułańską fantazją, kradnąc uwagę widzów. Własną grą udowadnia ostatecznie Czarnej Mambie, że król parkietów jest tylko jeden. Megalomania? Uzależnienie od rywalizacji? Mniejsza o to – widz i tak będzie czuł, że w tym meczu doszło do symbolicznej zmiany koszykarskiej warty, a Jego Powietrzna Wysokość zyskał tak godnego następcę, jak i nowego przyjaciela. Jest coś niewypowiedzianie pięknego w zapewnieniach Bryanta, że bez pomocy lidera Byków w NBA osiągnąłby niewiele. Jordan wziął młokosa z Los Angeles Lakers pod swoje skrzydła; zupełnie inaczej niż w przypadku Kukoča. Na przeciwległym biegunie 5. odcinka wyrasta opowieść o legendarnym Dream Teamie z igrzysk olimpijskich w Barcelonie – nie liczcie jednak na bombardowanie kolejnymi wsadami i innymi "trójkami". Twórcom idzie w pierwszej kolejności o absolutnie irracjonalne podejście Jordana i Pippena do gwiazdy reprezentacji Chorwacji; na boisku uwzięli się na niego, ponieważ... "źle" im go przedstawiono. MJ uwielbiał niszczyć tudzież pokazywać miejsce w szeregu tym, którzy w jakiś sposób zaleźli mu za skórę. Autorzy produkcji nie boją się poruszać wątków braku Thomasa w Dream Teamie czy pacyfikowania wszystkich pomysłów Krause'a – co więcej, ten ostatni, szara eminencja pierwszych odcinków, coraz częściej jest przedstawiany jako dobra postać całej historii. To jednak nadal ledwie uwertura do pokazywania kolejnych rys na wydawałoby się nieskazitelnym wizerunku Jordana.
O tym, że Jego Powietrzna Wysokość gwiazdorzy, dobitnie przekonywały nas już poprzednie odcinki Ostatniego tańca. Autorzy serialu postanowili jednak w ramach dziennikarskiego śledztwa wziąć na warsztat właściwie każdy aspekt tej legendy, który z perspektywy czasu może odzierać ją z aury boskości. Nawet doskonale odnajdującemu się w blaskach fleszy Jordanowi sława nastręczyła całe morze mentalnych kłopotów – od tracenia majątku w hazardzie przez boiskową dekoncentrację po alienację. Włodarze NBA w latach 90. traktowali MJ-a jak kurę znoszącą złote jajka; mógł sobie pozwolić na więcej, z czego skwapliwie korzystał. Jego przedmeczowe wizyty w kasynie, przetrącone podejście do kontraktów sponsorskich, unikanie polityczno-społecznego zaangażowania czy traktowanie kolegów z drużyny jak marionetek – wszystko to rzuca ogromny cień na mit Jordana. Dlaczego go jednak definitywnie nie obala? Odpowiedź jest banalna w swojej niezwykłości: MJ każdą swoją słabość prędzej czy później przekuł w sportowe paliwo, dzięki któremu mógł na parkiecie wznosić się na wyżyny własnych umiejętności. Trudno to w pełni zrozumieć, jednak najpopularniejszy swego czasu człowiek na świecie szukał motywacji w najbardziej pokrętny sposób, napędzając samego siebie strachem przed strąceniem z piedestału. Twórcy serialu na tym polu przeprowadzają staranną wiwisekcję, zostawiając kolejne aspekty tej historii ocenie widza. Roześmianego, gadatliwego i wciąż żartującego Jordana nie da się co prawda nie lubić, ale na każdy przejaw boskości przypadają tu dwie lekcje z ludzkich ułomności. MJ też człowiek, choć jeszcze jakiś czas temu to wcale nie wydawało się takie pewne.
W ostatnich odcinkach produkcji Ostatni taniec mniej miejsca poświęcono sezonowi 1997/1998, choć z zapartym tchem możemy śledzić pojedynki Bullsów z New York Knicks i Phoenix Suns z roku 1993. Nie oznacza to jednak w żadnym stopniu, że autorzy produkcji zrezygnowali z pokazywania ewolucji drużyny Byków; dowiedzieliśmy się dajmy na to, że szacunek Jordana dla Phila Jacksona jest oparty m.in. na fakcie, iż trener pozwalał swoim zawodnikom na popalanie cygara i wspólną grę w golfa tuż przed rozpoczęciem play-offów. Ta koszykarska konstelacja z każdą kolejną odsłoną opowieści zaskakuje coraz bardziej swoim nietypowym podejściem do mobilizowania się przed meczami. Jeśli dodamy do tego zaakcentowanie wszystkich blasków i cieni kariery Jordana, możemy dojść do wniosku, że Ostatni taniec ewoluuje wraz ze swoimi bohaterami. Najpiękniejsze może być to, że każda tego typu metamorfoza nadal w unikalny sposób stara się odpowiedzieć na pytanie, czym naprawdę jest sportowy duch unoszący się nad parkietami. Czasami to tytaniczna praca nad ujarzmieniem własnych demonów. W innym miejscu zdamy sobie sprawę, że to tylko twór powstały z dymu Jordanowskiego cygara.
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1973, kończy 51 lat
ur. 1992, kończy 32 lat
ur. 1949, kończy 75 lat
ur. 1985, kończy 39 lat
ur. 1980, kończy 44 lat