Paper Mario: The Origami King pokazuje, że brak elementów RPG niekoniecznie musi okazać się wadą i seria nawet bez nich może radzić sobie całkiem nieźle.
Źle się dzieje w papierowym Grzybowym Królestwie. Miejsce to najechał niejaki Olly – tytułowy Król Origami. Złoczyńca szybko zdobył władzę i przemienił mieszkańców tej krainy w bezmyślne, pozbawione własnej woli marionetki. Na domiar złego taki sam los spotkał też Księżniczkę Peach. Biedny Mario nie może więc liczyć na spokojne wakacje i zamiast tego po raz kolejny będzie musiał uratować cały świat i uwolnić go spod jarzma poskładanego tyrana. Nie będzie jednak sam, bo dołączy do niego Olivia – siostra antagonisty, która posłuży nie tylko dobrą radą, ale też i wyjątkowymi zdolnościami…
Historia nie jest szczególnie zaskakująca – ot, sympatyczny wąsacz raz jeszcze jest ostatnią nadzieją dla Grzybowego Królestwa. Scenarzystom udało się jednak stworzyć opowieść, która pomimo tej prostoty przyciąga do ekraniku konsoli. Duża w tym zasługa naprawdę barwnych postaci (Bob-omb Bobby to mój absolutny faworyt!) i humoru. W Paper Mario: The Origami King mnóstwo jest scen i dialogów, przy których po prostu nie sposób się uśmiechnąć. No i nie brak tu również nieco bardziej subtelnych odniesień i mrugnięć okiem do graczy, którzy na przygodach maskotki Nintendo zjedli zęby.
Fabuła
8/10
The Origami King nie wraca do korzeni serii i zamiast tego podąża tropem wyznaczonym przez Sticker Star i Color Splash. Oznacza to, że próżno oczekiwać tutaj wielu elementów RPG, a twórcy idą raczej w stronę przygodowej gry akcji. Trudno uznać to za wadę, ale jestem w stanie zrozumieć osoby, którym takie rozwiązanie nie przypadnie do gustu – wszak początki Paper Mario przyzwyczaiły ich do obecności punktów doświadczenia i awansowania na kolejne poziomy. Tutaj całkowicie z tego zrezygnowano.
Nawet walki, choć na pierwszy rzut oka wyglądają na żywcem wyjęte z turowych gier RPG w stylu Final Fantasy, są tak naprawdę czymś w rodzaju… logicznych zagadek. Pojedynki odbywają się na kołowych arenach, a przeciwników musimy odpowiednio porozstawiać przy użyciu ruchomych pierścieni. Odpowiednie ich ulokowanie zapewnia nam bonusy do zadawanych obrażeń i pozwala zdecydowanie szybciej wysłać niemilców w papierowe zaświaty. Starcia są całkiem interesujące przez pierwszych kilka godzin, później zaś wkrada się w nie nuda. Stają się one bardzo powtarzalne i zwyczajnie męczą.
Na szczęście od przeciwników w wielu przypadkach możemy po prostu uciec, a jeśli to nam się nie uda, to twórcy oddali w nasze ręce pewną pomoc. Dzięki zdobywanym monetkom możemy przekupić Toadów, by pomogli nam w walce i wykonali część roboty za nas, a przy tym też wsparli nas leczniczymi przedmiotami. Nie jest to co prawda pełna automatyzacja, jak np. w Bravely Default, ale zdecydowanie ułatwia i przyśpiesza pojedynki.
Nie da się ukryć, że obecność tak wielu powtarzalnych walk z oponentami byłaby łatwiejsza do przełknięcia, gdyby wiązały się z tym jakiekolwiek sensowne nagrody. W The Origami King, jak wspominałem przed momentem, nie ma jednak systemu rozwoju bohatera, a tym samym nie mamy też świadomości, że z każdym pokonanym Goombą stajemy się coraz silniejsi. Co gorsza, brak tu też zróżnicowanych broni czy elementów wyposażenia, bo te ograniczają się do kilku rodzajów butów i młotków, które… niszczą się po kilku ciosach. Mechanika ta jest kompletnie nieprzemyślana i zwyczajnie zbędna, bo sprzęt możemy bez problemu kupować w sklepach (na brak monet raczej nikt tu nie będzie narzekał), ale ciągłe wizyty w tego typu przybytkach niepotrzebnie zabierają czas.
Cała reszta wypada już jednak znacznie ciekawiej. Bardzo dobre wrażenie robi konstrukcja świata, składającego się z kilku całkiem sporych lokacji. Eksploracja przypomina tutaj serię The Legend of Zelda – przeszukujemy kolejne miejscówki, zwiedzamy tematyczne lochy, rozwiązujemy łamigłówki i stajemy do walki z potężnymi bossami. I chociaż żadna z tych czynności nie jest specjalnie wymagająca, bo poziom trudności jest tu bardzo niski, to mimo wszystko jest to bardzo przyjemnym doświadczeniem, dzięki wszechobecnemu humorowi, barwnej oprawie i sporej różnorodności – tak pod kątem wizualnym, jak i zadań, których będziemy się podejmować.
Sama kampania jest też bardzo długa, szczególnie jak na standardy serii o Mario. Jej ukończenie zajmuje około 25-30 godzin. Do tego dochodzi też masa aktywności pobocznych – poszukiwanie poukrywanych skarbów, Toadów i dziur, które można zasypać kolorowym konfetti. I chociaż w większości jest to „sztuką dla sztuki”, bo nie wiążą się z tym żadne atrakcyjne nagrody, to jednak sam szybko złapałem się na tym, że starałem się odkryć jak najwięcej, zanim podążyłem dalej fabularną ścieżką.
Rozgrywka
7/10
Nie sposób narzekać też na oprawę audiowizualną. Grafika jest przepiękna i niezwykle barwna, a zatrzymując się i obserwując otoczenie można nie raz i nie dwa uśmiechnąć się pod nosem na widok tego, jak pewne elementy przeniesiono do charakterystycznej, papierowej stylistyki. Nie zawodzi też ścieżka dźwiękowa, która zachwyca zróżnicowaniem – znajdziemy tutaj zarówno spokojniejsze utwory, które towarzyszą eksploracji, jak i dynamiczne kompozycje stanowiące tło w trakcie starć. Wiele z nich naprawdę wpada w ucho – wspomnicie moje słowa, gdy usłyszycie motyw muzyczny z walk w Autumn Mountain…
Paper Mario: The Origami King nie jest najlepszą grą z Mario w roli głównej, ba – to nawet nie najlepsza gra z cyklu Paper Mario. Mimo tego jest to kolejny solidny tytuł na Switcha, przy którym można dobrze bawić się przez długie godziny. Szkoda tylko, że twórcy nie zadbali o to, by starcia były angażujące nie tylko na początku przygody, ale przez cały czas jej trwania.
Plusy:
+ oprawa graficzna;
+ humor;
+ muzyka;
+ sympatyczni bohaterowie;
+ zróżnicowany gameplay.
Minusy:
- system walki szybko się nudzi;
- niemal całkowity brak elementów RPG;
- chybiony pomysł ze zniszczalną bronią.