Pięćdziesiąt twarzy Greya” ("Fifty Shades of Grey") robi nas wszystkich w konia. Świat tak zajął się liczeniem, ile minut seksu dane nam będzie zobaczyć w filmie, ile razy na ekranie pojawi się goły tyłek Jamiego Dornana i nagie piersi Dakoty Johnson, że aż umknęło mu, jak bardzo nijaka, nudna i słaba aktorsko jest to produkcja. Jeszcze parę godzin po seansie nadal nie wiem, co ja właściwie obejrzałam. Ostatecznie dochodzę do wniosku, że to jednak komedia, ale wcale nie romantyczna. Ja wiem, z pustego i Salomon nie naleje, a stworzenie dobrego scenariusza z tak marnego materiału jak „Pięćdziesiąt twarzy Greya” to zadanie niemal niewykonalne. Zwłaszcza gdy w jego tworzeniu udział bierze autorka książki, która - jeśli wierzyć plotkom - gotowa była bić się z reżyserką o każdy ze swoich absurdalnych pomysłów. Z drugiej strony przyznać trzeba, że scenarzyści się jednak nie starali; mało tego - uczynili tę historię chyba jeszcze bardziej mdłą i nijaką. Przynajmniej pozbyli się przy tym kilku naprawdę bezsensownych scen, co działa na ich korzyść. Spokojnie, zrekompensowali to absolutnie dennymi dialogami, które nie kleją się wcale, są żywcem wyjęte z książki i brzmią prawie komediowo. Chociaż wątpię, by w pierwotnym założeniu tak właśnie miały brzmieć. Scenarzyści „Pięćdziesięciu twarzy Greya” myślą chyba, że jeśli bohaterowie filmu coś powiedzą, to my im od razu uwierzymy. Otóż nie. Nawet jeśli Ana nazwie Greya onieśmielającym, to on się taki nie stanie w naszych oczach. Podobnie jest z innymi jego cechami. Słyszymy, że jest tajemniczy i nieprzystępny, ale kiedy patrzymy na uśmiechniętą twarz Jamiego Dornana, jakoś trudno w to uwierzyć. W trakcie wywiadu mówi on, że kontroluje wszystko, ale prawdę mówiąc – ściemnia. Za jedyny przejaw tej jego cechy można uznać moment, gdy przyjeżdża po pijaną Anastasię do baru. Film stara się tym samym nadążać za grafomańskimi pomysłami E.L. James, która swoich bohaterów obdarzyła niemal absurdalnymi przymiotami. Jeśli nie wiecie, zapomnieliście lub dzięki dobremu psychiatrze udało się Wam wyprzeć to z pamięci, przypominam: książkowy Christian Grey jest boski. Jest młody, niesamowicie bogaty i tak przystojny, że nawet Dawid Michała Anioła ma przy nim kompleksy. Anastasia Steele natomiast jest pierdołowatym, płochliwym molem książkowym, który potyka się o własne nogi i przy którym nawet Danusia z "Krzyżaków" ma niejedno za uszami. [video-browser playlist="649974" suggest=""] Jamie Dornan jako Christian Grey też jest boski, ale tylko w tych krótkich momentach, w których się nie odzywa, nie gra i skupia na ładnym wyglądaniu. W tym jest dobry. W każdej innej scenie widać, jak niezręcznie czuje się w tej roli. Zażenowanie ma niemal wypisane na twarzy. Jego gra aktorska jest tak drewniana, jakby wystrugał go Gepetto, i tylko jego brwi żyją własnym życiem. Nie wiem, czy ktoś za kamerą bardzo starał się go rozśmieszyć, czy też może (co bardziej prawdopodobne) tak bardzo bawiły go dialogi, ale przez większą część filmu Dornan ma minę, jakby powstrzymywał się od wybuchnięcia gromkim śmiechem. Sytuację odrobinę ratuje Dakota Johnson, która na tle blado wypadającego Dornana prezentuje się znośnie. Da się ją oglądać. Zwłaszcza w tych niewielu scenach bez niego, bo kilka ich pierwszych wspólnych momentów jest męką dla oczu i uszu. Grey i Steele w trakcie wywiadu i późniejszego spotkania w sklepie, pomiędzy kolejnymi wypowiadanymi zdaniami robią niepotrzebnie długie przerwy i patrzą tępo w przestrzeń, prawdopodobnie czekając na połączenie z mózgiem. Jest to chyba jakiś rodzaj nieudolnego uwodzenia, tak przynajmniej przypuszczam. Później, kiedy człowiek przyzwyczai się do dramatycznego poziomu, jest już znośnie, a chwilami nawet zabawnie. Na przykład w scenie, w której pijana panna Steele dzwoni do Greya. Johnson sprawdza się w takich momentach i jest wyjątkowo naturalna. Scenarzyści zrobili filmowej Anastasii przysługę. Nie jest ona aż taką pierdołą, ma charakter. Czasem, o dziwo, nawet kokietuje Greya i bawi się nim. Jak podczas negocjowania kontraktu - to ona stawia warunki, nakręca Christiana, a potem wychodzi. Czytaj również: Box Office: „Pięćdziesiąt twarzy Greya” pobiło rekordy w Polsce Scenarzyści tak prowadzą historię, że ostatecznie nie wiadomo, o czym ona jest. Z racji okrojenia scen erotycznych nie jest to opowieść o przemianie Anastasii z płochliwej dziewicy w kobietę. Nie jest to też romans. Chociaż Christian Grey twierdzi, że Anastasia go zmienia, to po raz kolejny kłamie. Wcale tego nie widać. Poza zabraniem jej na lot szybowcem nie robi nic, by to udowodnić. Nie pozwala jej się dotknąć, nie śpi z nią w jednym łóżku. Nawet na kolację do rodziców zabiera ją nie z własnej inicjatywy, ale dlatego, że matka mu kazała. Emocjonalnie nie ma jej nic do zaoferowania, więc stara się przekupić ją drogimi prezentami. Osławione sceny seksu są nudne i nie wywołują absolutnie żadnych emocji. Nie ma w nich ani kontrowersji, ani porno, ani pikanterii - jest tylko dobry soundtrack. Jak na film, o którym tak dużo mówiło się właśnie z powodu tych scen, jest to nawet rozczarowujące. BDSM ogranicza się w nich do posmyrania pawim piórem i paru uderzeń pejczem. Dodatkowo sceny te są nieziemsko absurdalne. Wszystko, co robi Grey, podnieca Anastasię natychmiast, a nawet wcześniej (moim ulubionym momentem jest ten, w którym nawet jej jeszcze nie dotyka, a ona już jęczy). Kiedy Grey po raz drugi zaczął przywiązywać Steele do łóżka, zaczęłam mieć nadzieję, że może tym razem Dornan będzie miał okazję wykorzystać zdolności z „Upadku” i ostatecznie udusi Anastasię. Od razu zrobiłoby się ciekawiej. [video-browser playlist="638845" suggest=""] Wątek BDSM prowadzony jest nieudolnie. Kilka klapsów to już powitanie w świecie Christiana, który na próżno zapowiadał, że ostro się pieprzy. Jeśli ktoś czekał na świszczące pejcze, bicze, kneble i wszystko inne, to srogo się zawiedzie. Co prawda wiszą one w pokoju zabaw Christiana Greya, ale spełniają takie samo zadnie jak ich właściciel – mają ładnie wyglądać. Koniec końców nie wiadomo też, czemu Anastasia boi się Greya. Do tej pory wszystko, co razem robili, jej się podobało, aż tu nagle wyskakuje ona ze swoimi problemami. Jest to tym dziwniejsze, że wcześniej nie poświęcała na rozmyślanie i wątpliwości zbyt wiele czasu. Beztrosko, pod wpływem chwili zgadza się na podpisanie umowy i jedno pochlipanie matce do telefonu nic jeszcze nie znaczy. Filmowy Grey nie jest zaborczym, przewrażliwionym na punkcie kontroli i śledzącym każdy krok Anastasii megalomanem, który za największą bzdurę chce jej sprać tyłek, dlatego też trudno zrozumieć, czemu miałaby się go bać. Dodatkowo sam zainteresowany przyznaje, że w nosie ma umowę, na którą wcześniej nalegał, w związku z czym końcowe sceny zdają się nie mieć odniesienia do poprzednich wydarzeń. Ni z gruszki, ni z pietruszki zamienia się on w potwora z pasem, który tłucze biedną Anastasię na kwaśne jabłko. Swoją drogą, Jamie Dornan ani przez chwilę nie wygląda na faceta, któremu sprawia to przyjemność. Każde kolejne uderzenie zdaje się sprawiać większy ból jemu niż jego partnerce. Zobacz również: „Pięćdziesiąt twarzy Greya” – najlepsze parodie Znalazłam w tym filmie jeden bardzo duży plus. „Pięćdziesiąt twarzy Greya” jest świetnym materiałem na pijacką grę. Oto zasady: pijecie szota za każdym razem, gdy Anastasia przygryzie wargę, lub też w drugiej wersji, gdy Christian poruszy brwiami. Co bardziej odważni mogą połączyć te dwa warianty, ale ostrzegam - jest to misja samobójcza. Zatem uważajcie na swoje wątroby i bawcie się dobrze.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj