Oba recenzowane odcinki Supergirl zaznaczają bardzo wyraźny plus: w końcu dano sobie spokój z ekstremalnie częstym mówieniem o Supermanie. Wzmianek jest tak mało, że tym razem nawet trudno na nie zwrócić uwagę. Po tym, jak w pierwszych trzech co chwilę wspominano o Człowieku ze stali, ta zmiana jest od razu odczuwalna. Miejmy nadzieję, że jego obecność będzie zdawkowa i już nie będą popadać w taką przesadę. Emisja 4. odcinka została przesunięta z uwagi na fabułę związaną z zamachem terrorystycznym. Sprawa poprowadzona jest poprawnie, bez fajerwerków wizualnych ani emocjonalnych. Cieszy jednak zalążek czegoś większego związanego z postacią Maxwella Lorda. Na razie wiele o nim nie można powiedzieć - pod wieloma względem to taka trochę mieszanka Lexa Luthora z Wellsem z serialu The Flash. Jednak jego ukryte cele wobec Supergirl to coś, co może fajnie rozwinąć się w kolejnych odcinkach. Wątek intryguje. Natomiast w 5. odcinku mamy do czynienia ze złoczyńcą tygodnia w osobie Livewire. Z jednej strony to sztampa maksymalna, ale z drugiej całość ma kilka fajnych elementów. Przede wszystkim sam pojedynek z Livewire na ulicach zrealizowano sprawnie i efektownie. Co prawda kulminacja jest trochę banalna, ale ogólnie wychodzi to nieźle. No i osoba Cat Grant dostaje swoje kilka minut, które pozwalają pokazać ją z innej perspektywy. Ważna jest też relacja Kary/Supergirl z Cat Grant, która w obu odcinkach dostaje trochę więcej czasu ekranowego i rozsądnie się rozwija. Zbliżenie do Cat pozwala ją lepiej poznać. Ciut wychodzi ona ze swojej skorupy schematyczności i być może coś z tego jeszcze będzie. Do tego jedna scena z Karą, w której rozmawiały o rodzicach naszej bohaterki, ma w sobie przyjemną dawkę emocji. Coś, co mimo wszystko jest rzadkie w tym serialu. No url No to tyle o pozytywnych aspektach obu odcinków. Supergirl ma ten sam problem co przygody Green Arrowa i Flasha (bardziej w 1. sezonie), czyli wątki obyczajowe. Są one, mówiąc delikatnie, przeciętne, czasem wręcz rażą banalnością i boleśnie mdłymi rozwiązaniami. Cały trójkąt miłosny Kara-Jimmy-Lucy jest nieporozumieniem i nie działa. Problem w tym, że Lucy jest na razie tylko nazwiskiem na papierze. To jest ten moment, gdy trzeba wprowadzić jakiś wątek, by dodać tej postaci życia, a tak - jest nijaka. W gruncie rzeczy mamy kwadrat, bo w grę wchodzi jeszcze najlepszy przyjaciel Kary, który podczas Święta Dziękczynienia najwyraźniej chciał wyrzucić z siebie jakieś wyznanie. Ja nie mam nic przeciwko wątkom obyczajowym, ale niech one będą przemyślane i sensowne, bo te tutaj na razie są najsłabszym elementem odcinków. Troszkę lepiej wygląda relacja sióstr i matki (w końcu oryginalna Supergirl w serialu!). Właśnie pojawienie się matki sióstr jest kolejnym plusem. Pomijając trochę wyolbrzymiony i rozciągnięty dramat rodzinny, dostajemy tutaj nowy ciekawy wątek z potencjałem. Co się stało z ich ojcem (w tej roli Superman z serialu Lois & Clark)? Kim jest Hank? Pojawia się też zalążek kolejnej większej intrygi, która może znakomicie rozbujać ten serial w przyszłości. Hank nadal jest tajemnicą, a jego rozbrajanie bomby mówi nam jedynie, że w istocie jego moc jest spora. Czyżby jednak Martian Manhunter? Wiele tych minusów jest trochę niwelowanych przez Melissę Benoist. Można powiedzieć wiele złego o tym serialu, ale ona w roli Kary/Supergirl często nawet z najbardziej banalnych i głupich scen wydobywa coś zabawnego, lekkiego i działającego dobrze na ekranie. Szkoda, że pomimo delikatnego rozwoju Cat reszta na razie jest bardzo daleka od tego, co prezentuje Melissa. Supergirl ma fajny klimat, przyjemnie uchwyca komiksowego ducha, a ja tę konwencję kupuję. Melissa zachwyca cały czas, ale poza tym jest tutaj sporo wad i niedopracowań. Potencjał jednak jest na więcej - oby udało się go wykorzystać.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj