Gdyby opisać The Man in the High Castle jednym słowem, to byłby to przymiotnik: melancholijny. Zaprezentowany niedawno 2. sezon produkcji Amazona potwierdza, iż jest to serial absolutnie wyjątkowy, jakościowy, a także jeden z najpiękniejszych w ostatnich latach.
Dorównanie, a wręcz przebicie sukcesu pierwszej serii The Man in the High Castle nie przyszło łatwo. Na półmetku bieżącego etapu produkcyjnego, prawdopodobnie z powodu różnic kreatywnych, odszedł bowiem prowadzący serial Frank Spotnitz. Co przewrotne w kontekście fabuły, do końca sezonu decyzje podejmowano wspólnym, demokratycznym głosem załogi producentów. Z tego nietypowego artystycznego procesu udało się jednak wyjść obronną ręką - rozwinięto unikalną wizję i w spójny sposób zwieńczono kreślone powolnie wydarzenia.
Pierwsza seria celowała wydźwiękiem w dwuznaczność, niepewność przedstawionego świata. W drugiej odsłonie serial klarownie odszedł w stronę dramatu obyczajowego. Życiowych historii bohaterów, którzy znaleźli się w wyjątkowych okolicznościach. Nie były to jednak wyłącznie portrety jednostek, ale przede wszystkim pejzaż szerszego świata. Tutaj skrywa się więc brak konkretnej fabuły, zwartej osi przewodniej, co z pewnością odepchnie część widzów - bo choć w finale całość nabiera sensu, to przed długi czas wydawać się może, że serial dryfuje bez wyraźnego celu na horyzoncie. Z kolei naleciałości sci fi, podobnie jak przed rokiem, pozostały istotnymi włóknami przedstawionej rzeczywistości, spajały ją, ale w żadnym momencie jej nie zdominowały.
Silnym atutem produkcji znów okazali się też zamieszkujący ją bohaterowie. Najciekawsza jest z pewnością Juliana Crane, kierowana podświadomym poczuciem obowiązku i odnajdująca się w zupełnie nowej sytuacji, ale zachowująca bezstronność, nieoczekiwanie kluczową dla losów ludzkości. Nie ustępuje jej obergruppenführer John Smith, postać niezwykle autorytarna, bezwzględnie lojalna idei Rzeszy, ale zmuszona lawirować, aby pogodzić interes ogółu i najbliższych – a to właśnie wokół dylematów życia rodzinnego Smithów orbituje fabuła serialu.
Jego adwersarzem po stronie Imperium jest nadkomisarz Kido, podobnie oddany własnym przekonaniom, nieprzejednany i konsekwentny, ale świadomy reperkusji nadchodzących zmian i działający ku ich zaniechaniu. Wyróżniający się po japońskiej stronie jest jednak minister Tagomi, który odkrył i opanował jak przenosić się pomiędzy rzeczywistościami, ale dopiero stopniowo przyswaja wartość obcego mu świata. Ratunek dla swojego odnajduje zaś godząc się z krewnymi, a jednocześnie osiąga poszukiwany spokój duszy. Stany Pacyficzne są także areną działań ruchu oporu, ale te przedstawione są raczej zdawkowo. Determinacja Franka, operacje partyzanckie oraz perypetie Childana i Eda składają się raczej na integralne tło głównych wydarzeń.
Drugie skrzypce gra tym razem także Joe Blake, który mierzy się z tajemnicą własnej przeszłości i otwiera nowy rozdział życia w Berlinie. Tak jego wątek, jak i wątki pozostałych bohaterów prowadzone są z cierpliwością i wstrzemięźliwością uznającą wyższość spajającego je przeznaczenia. Drobnym rozczarowaniem może być za to postać Człowieka z Wysokiego Zamku. Lepiej sprawdzał się jako tajemnica, z czego obdarto go szybkim i niepodbudowanym emocjami ujawnieniem. Dla fabuły serialu pozostaje newralgiczny, ale pojawiając się przez ułamek czasu przyjmuje raczej rolę ciekawostki.
Jego tożsamość mogła zostać silniej zaakcentowana, ale z drugiej strony zabieg ten komponuje się z zamysłem bohatera zbiorowego serialu, nie imperatywu indywidualizmów. Także więc jako kolektyw, występujący w serialu aktorzy radzą sobie bardzo dobrze. Znakomita jest plastyczna i subtelna Alexa Davalos, stonowany Cary-Hiroyuki Tagawa i zacięty Rufus Sewell. Nie ma tu co prawda wybitnych kreacji, ale nie znać też słabych ogniw – wszyscy odtwórcy idealnie odnajdują się w zaproponowanym artystycznym kluczu.
Co jednak znamienne, serial nie stanowi książkowego studium społeczeństwa. Nie wnika głęboko, ale też nie moralizuje. Jednoznacznie narzuca tonację, ale daje odbiorcy poznawczą swobodę i skupia się na fundamentalnym budowaniu świata. Rzeczywistości alternatywnej, ale realistycznej, wręcz namacalnej i odczuwalnej. Efekt jest więc podobny, ponieważ z łatwością przychodzi uwierzyć w rozgrywające się wydarzenia i zrozumieć wyznaczane przez nie dylematy. Immersyjność, czyli tak zwane zanurzenie zmysłów The Man in the High Castle osiąga właśnie poprzez fenomenalną strefę wizualną.
To jeden z najpiękniejszych seriali ostatnich lat. Z pietyzmem kreujący kostiumy - od żołnierskich i oficerskich mundurów, po spinki do krawatów w szykownych garniturach. Szczegółowo dopracowane są także scenografie i panoramy miast, które znajdują idealny balans efektów specjalnych (zaledwie jedno potknięcie pod koniec) i praktycznych. Wnętrza budzą niezmienny zachwyt, niezależnie czy obserwujemy na ekranie bogaty wystrój niemieckich posiadłości, onieśmielającą salę wojennych narad, czy obdrapane ściany w zamkniętym szpitalu, tudzież podrzędnym mieszkaniu w San Francisco.
Ukłon należy się platformie Amazon, która nie szczędziła funduszy i realizacyjnie wysoko podniosła poprzeczkę. Wspaniałym obrazkom towarzyszy jeszcze równie ważne brzmienie ścieżki dźwiękowej, absolutnej telewizyjnej czołówki. Cudowne melodie znakomicie podbijają emocje ważkich znaczeniowo scen i składają się na wprost wysublimowane doznanie słuchowe. To muzyka w największej mierze buduje zasugerowany na wstępie melancholijny klimat, wspiera fascynację produkcją i pozwala cieszyć się nieśpiesznym tempem.
Co istotne, cierpliwość spotyka się na końcu z gratyfikacją. Serial umiejętnie splata bowiem wszystkie kluczowe nici fabularne i przyjmuje intrygujące poetyki. Ironiczności życia, gdyż dla jednego bohatera szczytne działania mogą okazać się architekturą własnego nieszczęścia oraz efektu motyla, w którym o losach świata zaważył jeden akt dobroci.
Z przymrużeniem oka, ale The Man in the High Castle przywodzi więc na myśl szlachetny trunek. Jeśli szukacie szybkich doznań i wrażeń, to lesze są piwne substancje otwartych stacji, albo bogatsze w procenty drinki z wyższej półki HBO i Netflixa. Napój Amazona jest jak whisky albo gin, które należy sączyć i delektować się, niekoniecznie celując w rozrywkowe odurzenie. Albo inaczej, jest jak wytrawny szampan, który z przyjemnością otworzę także pod koniec tego roku.