Reżyser, Jonathan English akcję oparł na prawdziwych wydarzeniach z 1215 roku, kiedy to rebelianci bronili się w zamku Rochester przed wojskami króla Jana bez Ziemi.

W fabule znaleźć można kilka zgrzytów, niezgodności z historią i inspiracji innymi filmami. English z bohaterów zrobił siedmiu wspaniałych, co było zbyt oczywistym zaczerpnięciem z klasyków kina. Zmniejszenie liczby obrońców zamku (według historii 100, w filmie 20 osób) obniżyło wiarygodność i realizm. Zdarzyło się także parę dziur, nielogiczności (jak Coteral mógł dalej walczyć z gangreną na ramieniu?) i zbyt płytkich postaci, ale ogólny efekt mimo wszystko nie jest zły. Najbardziej irytowały głupie zachowania postaci pobocznych podczas bitwy - chociaż wszyscy się ukryli, kilka osób tajemniczo zostało na dziedzińcu, czekając na salwy strzał łuczników czy kamieni z katapult.

[image-browser playlist="609277" suggest=""]

Największą zaletą jest obsada "Żelaznego rycerza". James Purefoy, znany z Rzymu czy filmu fantasy "Solomon Kane", idealnie pasuje do ról twardzieli w kostiumowych realiach. Po raz kolejny udowodnił, że w tym klimacie czuje się jak ryba w wodzie. Przede wszystkim jest przekonujący i wzbudza sympatię widza. Pozostali bohaterowie także byli dobrani przyzwoicie - Brian Cox, który chyba w każdym filmie jest dobry, jako idealistyczny baron Albany, Jason Flemyng jako jeden z wojowników, Beckett, Charles Dance jako arcybiskup oraz fantastyczny w takich produkcjach Derek Jacobi. Odnaleźli się w tych rolach, wczuwając się w klimat i tworząc dobre kreacje. Szkoda, że scenariusz nie pozwalał im rozwinąć skrzydeł, bo Cox czy Jacobi mogli wypaść o wiele ciekawiej. Mieszane odczucia wzbudził Paul Giamatti jako król Jan bez Ziemi. Nie można mieć wątpliwości, że jest to aktor o wspaniałych umiejętnościach, który powinien poradzić sobie z każdą rolą. Wydawał mi się zbyt ekspresyjny i jednowymiarowy. Nie nadał postaci człowieczeństwa i emocji - widzimy króla Jana bez Ziemi jako tyrana, który ślepo chce zabić każdego, kto stanie na jego drodze. Wszystko w jego pobudkach, działaniach jest czarne albo białe - nie ma tu miejsca na szarość, co też jest zbyt wielkim uproszczeniem. Momentami wydaje się trochę komiksowy. Tragiczny wybór padł na główną rolę kobiecą - Kate Mara jak lady Isabel. Przede wszystkim kompletnie nie pasowała przez typ urody, który jest zbyt współczesny, przez co postać Isabel wydaje się zupełnie nie na miejscu.

[image-browser playlist="609278" suggest=""]

Część rozrywkowa filmu została zrealizowana dość dobrze. Twórcy, mając budżet 25 mln dolarów, zrobili co mogli, by wszystko wyglądało realnie. Przełożyło się to na ciekawe i bardzo brutalne walki. Najważniejsze, że nie ma tu prawie w ogóle komputera - gdy zarzynają się (tylko takie słowo tu pasuje) - widzimy tryskającą krew, efekty pracy charakteryzatorów i użycie makiet podczas odrąbywania kawałków ciała czy wbijania wszelkiego oręża w każdą część twarzy. Momentami może wydawać się to sztuczne i kiczowate, ale widzowie znudzeni przesadnym użyciem efektów komputerowych powinni poczuć się jak w domu. Taka praktyka jest trochę staromodna - w tym przypadku delikatnie niedopracowana. Podobnie przecież rozwiązywano te elementy w latach 90. w filmie "Waleczne serce", w którym do dziś wygląda to przekonująco i realistycznie. W scenach walki razi czasami praca kamery, która zbyt się trzęsie, tworząc sztuczny dynamizm. Montaż także jest czasami zbyt szybki, przez co nie można w pełni podziwiać pracy choreografów. Reżyser wykorzystał tu typową sztukę, aby ukryć niedopracowania technicznej części filmu. Pomimo tego, sceny akcji dostarczają dużo emocji i rozrywki. Ważną częścią jest także scenografia, której umiarkowanie udaje się zachowywać realność epoki średniowiecza, lecz zdarzyły się niedopracowane kadry. W niektórych została ona wzmocniona komputerem, sprawiała wrażenie papierowych makiet - niezbyt mile widziany efekt sztuczności. Pomijając te kilka scen, wyglądała całkiem przyzwoicie. Co do kostiumów - tutaj raczej nie ma zastrzeżeń - wszystko wydaje się dopracowane. Miłym akcentem jest także to, że podczas bitew, całej tej zawieruchy, nasi bohaterowie są cali ubrudzeni pyłem od gruzu czy krwią. Możemy przypuszczać, że w Hollywood wyglądałoby to inaczej.

[image-browser playlist="609279" suggest=""]

W filmach historycznych zawsze cenię sobie muzykę, która tworzy klimat i buduje emocje. Niestety tutaj jest ona co najwyżej pusta. Wina leży po stronie "kompozytora" Lorne'a Balfe, jednego z protegowanych Hansa Zimmera, który stworzył partyturę ilustrującą obraz. Jest ona kompletnie wyprana z emocji i oryginalnej narracyjności - muzyka jest po prostu nudna i czasami lepiej, by jej w niektórych scenach nie było.

"Żelazny rycerz" jest przyzwoitym kinem, które gwarantuje wielbicielom gatunku dobrą rozrywkę. Szkoda tylko, że potencjał naprawdę interesującej historii został zmarnowany przez płytki i zbyt luźno traktujący fakty scenariusz.

Ocena: 7/10

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj