[image-browser playlist="584276" suggest=""]
Na pisanie peanów ku czci Matthew McConaugheya przyjdzie jeszcze pewnie czas po gali rozdania Oskarów. Teksańczyk jest jednym z głównych kandydatów, jeśli w ogóle nie faworytem do wygrania tegorocznej statuetki. Zanim jednak do tego dojdzie warto docenić go już teraz, bez fleszów i hollywoodzkiego blichtru.
W dużej mierze zrobił to już Marcin Zwierzchowski tutaj na Hataku:
http://hatak.pl/artykuly/mcconaughey-juz-nie-zdejmuje-koszulki#comments
Tekst pod natłokiem codziennych newsów szybko utonął z głównej strony, a warto się z nim zapoznać. Co mogę dodać od siebie? W ramach ostatniego akapitu do powyższego felietonu dopowiedzieć trzeba, że fala wznosząca Matthew McConaughey’a potrwa jeszcze trochę dłużej. W tym roku (07.11) zobaczymy go w głównej roli w "Interstellar" Chrisophera Nolana. I nie ważne jaki będzie to poziom merytoryczny filmu, to pewna jest jego ogromna popularność, a co za tym idzie rozgłos dla McConaughey'a. Że akurat on nie zawiedzie jest pewne, tak samo jak to, że film z miejsca stanie się kultowym dla sporej rzeszy fanów. (W tym dla mnie #NolanFanBoy). Dzisiaj ogłoszono również, iż Matthew wcieli się w główną rolę męską w nowym dramacie Gusa Van Santa pt. "Sea of Trees". Zagrać ma Amerykanina, którego dręczą skłonności samobójcze, ale nie ważne kim miałby być, to sam angaż u Van Santa ("Good Will Hunting", "Milk") to ostateczne potwierdzenie przejścia McConaughey’a do wyższej ligi. Strach pomyśleć, co będzie dalej. Na razie McM nie zdejmuje nogi z gazu.
Jako żartobliwe postscriptum powiem również, że tytuł "McConaughey już nie zdejmuje koszulki" nie do końca jest prawdziwy. Zarówno w świetnie przyjętym "Mud" ściąganie i ubieranie przez Matthew koszuli stanowi powtarzający się element filmu (a sam ciuch staje się, w końcu elementem filmu), a także, szczególnie w "Magic Mike" rola Teksańczyka opiera się na profesjonalnym ściąganiu górnej części garderoby, i nie tylko.
- - -
Ja, prawdopodobnie na swoje szczęście, McConaughey’a znam tylko od najlepszej strony. Nie obejrzałem ani jednej komedii romantycznej z jego udziałem (co nie oznacza, że są to złe filmy), ani też innej podrzędnej produkcji (te pewnie są złe). Swoją podróż z amerykańskim aktorem rozpocząłem od rewelacyjnego "A Time to Kill". Jako fan prozy Johna Grishama muszę powiedzieć, że film poruszył mnie równie mocno co książka, a Matthew na ekranie wypadł nie gorzej niż sam Kevin Spacey, czy Samuel L. Jackson. Jeśli chodzi o kolejne role Teksańczyka, to przyznaję się bez bicia, że przegapiłem "Contact" i "Amistad". Dziś te 2 filmy są na szczycie mojej prywatnej listy pozycji "do nadrobienia". Zanim nastał rok 2011 spotkałem McConaughey’a w genialnej, charakterystycznej roli epizodycznej w "Tropic Thunder", a także w duecie z jego imiennikiem, Matthew Fox’em w sportowym dramacie "We are Marshall". Skłamałbym jednak, gdybym powiedział, że obejrzałem te filmy ze względu na McConaugheya. Od 2011 roku zmienił on jednak wybierane przez siebie role i świadomie, czy też z odrobiną szczęścia odniósł pełen sukces, którego ukoronowanie może nastąpić już za 3 tygodnie. Zaczęło się od błyskotliwej roli prawnika w "The Lincoln Lawyer" i od tego czasu oglądam wszystkie jego filmy. A były to kolejno: "Killer Joe" (perwersyjnie magnetyzujący stróż prawa i morderca w jednym), "Magic Mike" (pociągający striptizer), "The Paperboy" (wystylizowany jak sam film i parny jak klimat bagien Florydy), "Mud" (tajemniczy i intrygujący uciekinier), "The Wolf of Wall Street" (prześmiewczy i diabelnie charyzmatyczny broker pojawiający się zaledwie na kilka minut, ale mocno zapadający w pamięć) i ostatnio w "Dallas Buyers Club" (poruszający, wychudzony, mało atrakcyjny chory na AIDS). I planuję oglądać dalej. Nic tylko bić brawo.
Nie mniejszy sukces McConaughey odnosi również w emitowanym właśnie przez HBO "True Detective". Ja jednak, świadomy zawczasu, że będzie to produkcja wyjątkowa czekam na zakończenie serialu i zbieram kolejne odcinki, tak aby obejrzeć je maratonem w kilka wieczorów. Zapowiada się prawdziwa moc doznań.
- - -
Jest jeszcze coś, za co uwielbiam Matthew McConaughey’a. Za jego głos mianowicie. Melodyjnie zaciągający, trochę mruczący teksański akcent Amerykanina to najciekawszy, najbardziej charyzmatyczny i magnetycznie hipnotyzujący męski głos w Hollywood. Za każdym razem słucham go z perwersyjnie przyjemną zazdrością i nieskrywanym podziwem.
- - -
Będąc jednak szczerym z samym sobą przyznaję otwarcie, że w tegorocznym wyścigu po Oskara jestem całym sercem za Leonardo DiCaprio. W Wilku z Wall Street miał on do zagrania całą paletę barw i emocji. Zaprezentował pełen warsztat aktora i cały rozmach swojej wirtuozerii. A to wszystko przez bite 3 godziny, w trakcie których prawie nie znika z ekranu.
McConaughey z kolei zagrał równie dobrze, i chociaż jego postać jest głębsza psychologicznie, to w dużej mierze gra on bezpośrednio na emocjach widzów. Drastycznie schudnął, "zbrzydniał" (ironicznie mówi się, że to 2 gwaranty Oskara) i dotyka trudnego społecznie tematu.
Jestem więc w 100% za wygraną DiCaprio, ale jeśli Oskara odbierze McConaughey to będę również usatysfakcjonowany. Gdyby statuetkę zgarnął jednak Chiwetel Ejiofor, to… obiecuję, że nauczę się w końcu pisać poprawnie jego nazwisko bez pomocy Google.
Na zakończenie cytat joan 8338, która fajnie porównuje wspomnianych przeze mnie aktorów. Idealna puenta dzisiejszego wpisu:
[cytat] DiCaprio mnie wkurza, chociaż wiem, że aktor to dobry, ale widzę na ekranie starzejącego się chłopca. McConaughey - to facet, który dojrzał.[/cytat]
Kalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1981, kończy 43 lat
ur. 1977, kończy 47 lat
ur. 1966, kończy 58 lat
ur. 1970, kończy 54 lat
ur. 1992, kończy 32 lat