Czy James Gunn podzieli los Zacka Snydera? Mam obawy co do DCU
O Supermanie Jamesa Gunna napisano już niemal wszystko. Do premiery pozostało jeszcze trochę czasu, ale już teraz można mieć pewne przypuszczenia co do mechanizmu, który zostanie uruchomiony w dniu oficjalnego początku DCU.
Zacznijmy od prześledzenia kariery Jamesa Gunna, skupionej wokół kina superbohaterskiego. Jak zawsze w kontekście produkcji filmowych ważne są liczby, ale także pewna zauważalna wada Gunna, polegająca na nieumiejętności skupienia dłuższej uwagi na jednym konkretnym wątku. Jak powszechnie wiadomo, w ramach MCU był odpowiedzialny za projekt Strażnicy Galaktyki. Stworzył trzy filmy (plus jeden epizod specjalny), które przedstawiają trzy niemal kompletnie niepołączone ze sobą fabularnie historie. Gunn jako indywidualista wyciągnął swoich bohaterów niejako poza margines Marvela. Jego filmy ani specjalnie nie czerpały z dorobku poprzedników, ani nie posuwały całej wielkiej fabuły do przodu. Nie jest to żaden zarzut, ale pokazuje, że Gunn w swojej pracy niespecjalnie przejmował się konstruktem kanonu. Przeskakiwał od jednego dobrego pomysłu do drugiego, od jednego bardziej odjechanego wroga do drugiego, nie zwracając uwagi na ciągłość.
James Gunn – box officowy średniak?
Nie można trylogii Strażników Galaktyki odmówić oryginalności w podejściu do tematu. Wszystkie trzy filmy są też niebanalnie wykonane. Zresztą, cała trójka znajduje się u mnie w ścisłej topce ulubionych produktów od MCU. Spójrzmy jednak na liczby. Pierwsi Strażnicy Galaktyki zarobili 773 miliony, co plasuje ich na 23. miejscu w MCU. Druga odsłona trylogii to 863 miliony (15. miejsce), a trójka zaliczyła spadek, osiągając wynik 845 mln (18. miejsce) przy najwyższym budżecie, sięgającym 250 mln. Poza wszystkimi częściami Avengersów, Gunn przegrał także w tym zestawieniu z produkcjami, takimi jak Kapitan Marvel, Iron Man 3 czy pierwsza Czarna Pantera.
Można ten fakt tłumaczyć tym, że Strażnicy byli eksperymentem, odskocznią od głównego nurtu, mało rozpoznawalną grupą, która miała wnieść do MCU kolor i humor. Jednak to pokazuje odrobinę nastawienie Jamesa Gunna do swojej sztuki i budowania świata. Przede wszystkim wizja, a na drugim miejscu marketing i promocja. Kapitan Marvel jest pod każdym względem o wiele gorsza, a jednak film z Brie Larson przebił w kinach barierę miliarda dolarów przy zdecydowanie niższym budżecie. Skąd taki sukces? Stąd, że otrzymał potężne wsparcie marketingowe w postaci cliffhangera umieszczonego w scenie po napisach Końca gry.
A co to ma wspólnego z samym Gunnem? Otóż DCU nie uniknie porównań z MCU – i to nawet mimo faktu, że ci pierwsi dopiero startują, a ci drudzy są na rynku od dwudziestu lat. Superman będzie rywalizował z Fantastyczną 4. Produkt Marvela ma zdecydowanie większe szanse na odniesienie wielkiego finansowego sukcesu – casus wspomnianej wyżej Kapitan Marvel. Zapowiedzenie doktora Richardsa i jego ekipy jako głównych protagonistów w widowisku Doomsday automatycznie uruchomi zainteresowanie ich genezą w MCU. Marvel przyciągnie do kina widzów chcących zobaczyć preludium wielkiego wybuchu.
Czym kusi swoich ewentualnych odbiorców Gunn? Historią, której podstawy zostały zbudowane za kulisami. Superman w tej wersji ma działać na Ziemi od dawna, ma on być w poważnym związku z Lois, a zagrożenie dla świata ma być ludziom doskonale znane. Nie ma więc czasu ani miejsca na zbudowanie więzi. Widz dostanie konkretną wizję Supermana, zostanie bez przygotowania wrzucony w wir wydarzeń i być może nawet nie będzie wiedział, z czego wynikają takie, a nie inne zachowania. Na dodatek Gunn nie zatrudnił do tego projektu wielkich nazwisk, które mogłyby pociągnąć marketing.
Oczywiście możliwy jest scenariusz powtórki z Barbeheimera, gdy zainteresowanie jednym filmem wpłynie także na wzrost zainteresowania drugim, jednak raczej "nic dwa razy się nie zdarza", czego przykładem może być rok poprzedni i niemal równoczesna premiera Wicked oraz Gladiatora 2, która efektu Barbie i Oppenheimera nie powtórzyła.

Kłopot z kanonem i z konkurencją
James Gunn swoją przygodę z DC rozpoczął od naprawienia widowiskowej wtopy sprzed lat, czyli Legionu samobójców. Pierwszy film został (słusznie i niesłusznie) zmiażdżony przez krytyków. Wersja Gunna okazała się o niebo lepsza od produktu Davida Ayera, reżyser pokazał po raz kolejny swój niepowtarzalny styl i niczym nieskrępowany humor. Jakościowo całkowicie się obronił. Finansowo zupełnie nie, ale nikt się tym nie przejął. Na świecie szalała pandemia i produkcja otrzymała tak zwaną dystrybucję hybrydową (kino plus streaming). W Warnerze nie przejęli się nawet faktem, że wypuszczony niemal w tym samym czasie produkt MCU – Czarna Wdowa – w box offisie poradził sobie dwa razy lepiej. Film ze Scarlett Johansson wyszedł 180 milionów na plus względem budżetu, natomiast Legion samobójców skończył 20 milionów pod kreską.
Oczywiście sytuacja, w której MCU pokonuje zdecydowanie DC w kinach, wcale nie musi się powtórzyć, a nawet jeżeli, to władze Warnera wcale nie muszą mieć przecież kompleksu Marvela. Może zarząd będzie pozwalał tworzyć Gunnowi wielkie filmy bez względu na koszty? Wszakże po Legionie Samobójców dostał on zielone światło na serial o Peacemakerze.
I tu pojawia się pierwszy zgrzyt dotyczący kanonu. Drugi sezon produkcji z Johnem Ceną ma być w pełni kompatybilny z obecnym DCU, ale co z 1. sezonem i Legionem Samobójców? Czy one również zostaną przyłączone do kanonu? O tym na razie cichosza, ale wygląda na to, że tak się nie stanie. Poza tym od czasu ogłoszenia Gunna szefem DCU do kin weszło sześć filmów oscylujących wokół uniwersum. Jeden z nich okazał się tak wielkim hitem, że prawdopodobnie zapoczątkował własną franczyzę. Mowa tutaj o Batmanie Matta Reevesa, który poszedł za ciosem i wyprodukował dla Maxa (części Warner Bros) jeszcze bardzo ciepło przyjęty serial o Pingwinie. Czy zatem władzom firmy wystarczy środków i cierpliwości na ciągnięcie jednocześnie dwóch światów wewnątrz jednego DC, czy może rywalizacja będzie sprowadzać się do tego, która wizja przyniesie studiu więcej pieniędzy?
Czy może się więc okazać, że Gunn nie przebije osiągnięcia Zacka Snydera i jego przygoda z DC skończy się na dwóch filmach? W tym momencie szanse na takie rozwiązanie uważam za mało prawdopodobne, ale jednak możliwe.

Co nie zagrało w Snyderverse?
Zack Snyder miał wielkie plany związane z DC. Tyle tylko, że chciał on jednocześnie zbyt mocno przyspieszyć z fabułą oraz zwolnić z tempem swoich filmów. Jego uniwersum charakteryzowało się niecierpliwością w budowaniu wątków przy jednoczesnym rozwleczeniu niektórych sekwencji do granic możliwości. Chciał podbudowy i kulminacji w jednym.
Snyder, tak samo jak Gunn, zdecydował się zacząć od najważniejszego superbohatera DC, czyli od Supermana. Przeprowadził niemal idealny casting do głównej roli i ruszył z pracą. Człowiek ze Stali to była produkcja bardzo bezpieczna – idealne otwarcie dla rozwijającej się i rokującej franczyzy. Jednak nie wiedzieć czemu, Snyder po tym filmie postanowił pociągnąć za spust i zamiast konsekwentnie budować świat, zaprezentował pierwszą wielką konfrontację bohaterów. Pomijając fakt naprawdę koszmarnej realizacji – było za wcześnie na tego typu rozwiązanie. A później było dla Snydera tylko gorzej. Przedstawił on wizję historii, która trwa tydzień (jest po prostu bardzo, bardzo długa) i łączy w sobie wszystkie możliwe wątki całego DCU, wprowadzając do uniwersum jeszcze większy chaos. Jakby Avengersi byli nie szóstym, a czwartym dziełem zaprezentowanym przez Marvela. Jak to się ostatecznie skończyło, chyba wszyscy wiedzą. Zack Snyder stracił swój film, do kin trafiła wersja absolutnie kaleka, pozbawiona tożsamości.
Dlaczego uważam, że Gunn może podążyć tą samą drogą? Otóż z jednej strony rozwija on DCU bardzo powoli (trzy lata minęły od ogłoszenia go szefem studia do premiery pierwszego filmu). Z drugiej w zwiastunie solowego dzieła o Supermanie zobaczyliśmy Zieloną Latarnię, Hawkgirl, Metamorpha oraz Mister Terrifica. W pierwszej produkcji uniwersum widz może od razu zostać przebodźcowany. Trochę przypomina to casus zakończonej chyba właśnie fazy MCU, do której wrzucane było bezrefleksyjnie niemal wszystko (czy ktoś pamięta jeszcze, że w MCU pojawił się brat Thanosa albo, że Ares ma ścigać Thora, by wywrzeć na nim zemstę? Czy kiedy na ekranie pojawi się Kit Harrington albo Charlize Theron, wielu widzów będzie kojarzyło, że te postaci już się w filmach Marvela pojawiły?). MCU w pewnym momencie naprawdę wiele obiecywało, ale praktycznie żadnej obietnicy (z takich czy innych powodów) nie spełniało. Czy tak samo będzie z uniwersum Gunna? Obawiam się powtórki z rozrywki.
Wszystkie wersje Supermana - ranking
Ranking został sporządzony według siły postaci. Mamy więc ułożenie od najsłabszego do najbardziej potężniejszego.
Czu ludzi obchodzi Superman?
Na kinowym ekranie Superman zagościł w 1951 roku. Kolejny dopiero po 27 latach w 1978 r. za sprawą Richarda Donnera. I to właśnie to drugie przywitanie z widownią było najlepszym w historii dla człowieka z literą S na piersi. I choć dziś film zbiera mieszane recenzje, to pod koniec lat 70. zarobił 300 milionów dolarów (niektóre źródła podają, że po uwzględnieniu inflacji produkcja tak naprawdę w dzisiejszych czasach przekroczyłaby magiczną barierę miliarda dolarów). Studio od razu zabrało się za kontynuacje, jednakże żadna z kolejnych części nie odniosła choćby porównywalnego sukcesu. Wręcz przeciwnie, „dwójka” ledwie podwoiła budżet w wynikach box office, „trójka” po zmianie reżysera nie uczyniła nawet tego, a dodatkowo została zmiażdżona przez krytyków. Część czwarta, mimo powrotu Gene Hackmana do roli Lexa Luthora, kompletnie pogrzebała serię. Przychód na poziomie 16 mln nie wyrównał nawet skromnych jak na Hollywood kosztów budżetowych, które wyniosły 17 mln.
Powrót Supermana na duży ekran nastąpił po kolejnej długiej przerwie (19 lat). W 2006 roku pojawiła się produkcja nazwana nomen omen Superman: Powrót. Za kamerą stanął uznany reżyser Bryan Singer (twórca dwóch pierwszych filmów o X-menach a wcześniej kapitalnych Podejrzanych), projekt otrzymał ogromny budżet (270 mln), a w Lexa Luthora wcielił się gwiazdor kina – Kevin Spacey. Mimo tego wszystkiego produkcja nie zawojowała świata. Wręcz przeciwnie, okazała się finansową i wizerunkową porażką. Wątpię, by wielu ludzi pamiętało dzisiaj, że w ogóle powstała (może poza tymi, którzy widzieli kinowego Flasha z Brandonem Routhem, a więc odtwórcą roli Supermana w Powrocie). W dziele Gunna widać delikatne analogie do Powrotu z 2006 roku.
7 lat później Zack Snyder pokazał światu swojego Człowieka ze stali, który miał przychód na poziomie trzykrotności budżetu. Także pod względem wykonania nie jest to tak tragiczna produkcja, jak późniejszy Świt sprawiedliwości. Jednak widać tu pewną prawidłowość. Superman poza pierwszym filmem Donnera nigdy nie zyskał statusu murowanego kandydata do rozbicia frekwencyjnego i finansowego banku.

Oceny krytyków i jeszcze jedno spojrzenie na trailer
Jestem wielkim fanem twórczości Jamesa Gunna. Uważam go za scenarzystę i reżysera nietuzinkowego, obdarzonego niesamowitym humorem i darem do tworzenia relacji między bohaterami. Jednak naprawdę czarno widzę jego przyszłość na stanowisku szefa DCU. Jego Superman wzbudził początkowo ogromne zainteresowanie. Pierwszy trailer obejrzała rekordowa liczba ludzi. To, co budzi niepokój, to fakt, że przy pierwszych opiniach z pokazów przedpremierowych pojawia się słowo „mieszane”, co nigdy nie jest dobrym omenem. Filmowiec o aktorstwie metodycznym: coś, za czym można się schować, zamiast być profesjonalistą. Zazwyczaj przy tak wielkich projektach krytyczne spojrzenia na film zwyczajnie się nie ukazują, tymczasem tutaj mamy konkretne zarzuty co do poziomu produkcji, braku balansu między humorem a powagą... i tak dalej, i tak dalej.
Problemem jest także budżet filmu. W sieci pojawiły się informacje o kwotach rzędu 365 milionów – co James Gunn szybko zdementował. Oficjalnie budżet podawany przez reżysera to 180 milionów. Samo studio ma podobno liczyć na przychód co najmniej 550 milionów, żeby nie można było mówić o stratach.
Jednak największe obawy może budzić trailer. Nie chodzi mi nawet o dość pokaźny udział Krypto (czyli kosmicznego psa), a raczej o poziom CGI i mocno bijące po oczach charakteryzacje postaci (Zielona Latarnia wygląda naprawdę koszmarnie, porównania z bohaterem filmu Głupi i głupszy są moim zdaniem zasadne), a także poziom gry głównego bohatera. Te małe rzeczy składają się na obraz mojego dużego sceptycyzmu co do kinowego sukcesu Supermana.
Ogromnie kibicuję, by James Gunn mimo wszystko poradził sobie na swoim stanowisku. Naprawdę brakuje w kinie franczyzy opartej na komiksach ze świata uniwersum DC z prawdziwego zdarzenia. Jednakże znaków ostrzegawczych jest naprawdę wiele. Chciałbym, aby Superman osiągnął sukces, ale postawiłbym raczej na to, że Gunn nie osiągnie zamierzonych celów i pod koniec 2026 roku nie będzie już współkierował DC Studios.

