Gwiezdne Wojny jako poważne science fiction. Andor to najlepszy i najważniejszy serial uniwersum
Jedni lubią mandarynki, a drudzy wolą banany. Jedni preferują westernowe przygody Din Djarina, skąpane w sosie z fanserwisu, a pozostałym w smak są bardziej produkcje animowane. Ja chciałbym jednak przekonać Was do swojego zdania – Andor to najlepszy serial ze świata Star Wars.
28 listopada 2014 w naszej galaktyce wybrzmiały miliony głosów przepełnionych ekscytacją po opublikowaniu pierwszej zapowiedzi filmu Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy. Każdy fan Star Wars czekał latami na kolejną produkcję aktorską. Po drodze były udane animacje, ale skierowane do dzieciaków lub hardcore'owych fanów uniwersum. Dopiero tamtego znamiennego dnia Disney ponownie wszczepił w umysły milionów osób na świecie zainteresowanie tą marką. Każdy czekał na siódmą część, w której mieli powrócić ulubieni bohaterowie z Oryginalnej Trylogii. Były kontrowersje, było mnóstwo teorii i wątpliwości związanych z przejęciem licencji przez Disneya, ale ostatecznie każdy i tak poszedł do kina, żeby sprawdzić, z czym to się je.
Film okazał się co najmniej bardzo dobry. Niektórzy zarzucali twórcom powielanie wielu motywów z Nowej nadziei, ale Myszka Miki była zbyt zajęta liczeniem dolarów, żeby wykorzystać te przemyślenia i uwagi na pieczołowite zaplanowanie nowej trylogii, która niebawem miała się posypać jak domek z kart. W biurach Disneya musiała panować istna euforia. Zabawki sprzedawały się jak świeże bułeczki, zakończenie filmu rozgrzało umysły fanów do czerwoności, skok na nostalgię (pierwszy, ale nie ostatni) się udał, bo każdy mówił o Gwiezdnych Wojnach.
A rok później w kinach pojawił się Łotr 1. Gwiezdne wojny – historie, który... do momentu premiery prawie nikogo nie obchodził.

Łotr 1., czyli demo do Andora
Widownia była podekscytowana ponownym pojawieniem się dawnych herosów, przedstawieniem nowych, a także unowocześnioną jakością produkcji. Przebudzenie Mocy było blockbusterem z prawdziwego zdarzenia, kinowym wydarzeniem i powrotem jednej z największych marek w historii kina na wielki ekran. Kiedy zapowiedziano niewiele później Łotra 1., który miał być prequelem i opowiadać o nieznanych postaciach, większość nie była tym zainteresowana. Film borykał się też z wieloma problemami zakulisowymi i ostatecznie dokrętki do niego stworzył nie Gareth Edwards, a Tony Gilroy. To on rzekomo miał dodać jedne z najlepszych scen w filmie, m.in. finałową w korytarzu z Darthem Vaderem, którą każdy kojarzy. Nie było jednak oficjalnego potwierdzenia tego, co Gilroy zmienił w dokrętkach. Wiadomo było tylko tyle, że ostateczna wersja filmu spodobała się publiczności, zarobiła spore pieniądze i udowodniła coś bardzo ważnego – fandom Gwiezdnych Wojen jest gotów na eksperymentowanie i poważniejsze treści.
Łotr 1. był poważnym filmem wojennym. Był w nim humor, ale to nie była produkcja familijna. Główni bohaterowie umierali na lewo i prawo, a do napisów końcowych nie przetrwał żaden z nich. Całość za to zamknęła brutalna sekwencja z Vaderem w korytarzu, który po kolei zarzynał rebeliantów. Oczywiście film skończył się w pozytywny sposób i wprowadzał do pierwszych scen z Nowej nadziei, ale nie da się ukryć, że było to coś kompletnie innego w tym uniwersum.

Kim jest ten cały Andor i na co on komu?
Ten przydługi wstęp wynika z mojego rozbawienia tym, że sytuacja się powtórzyła przy okazji Andora. W 2019 roku raczkujące Disney+ promowało się znakomitym 1. sezonem The Mandalorian, który łączył to, co najlepsze w Gwiezdnych Wojnach. Był świeży, przygodowy, westernowy. Doszła do tego kinowa jakość i lukier z milionów dolarów. Ogromny sukces zapewnił trwałość serialowym produkcjom z tego świata. O ile 2. sezon uznaje się nadal za świetny, to Księga Boby Fetta oraz Obi-Wan Kenobi, które pojawiły się potem, odbiegały już od jakości 1. sezonu Mandaloriana.
Wtedy po raz pierwszy usłyszeliśmy o Andorze. Oto bowiem Disney wpadł na genialny pomysł stworzenia prequela (ziew, znowu?) o jednej z postaci z Łotra 1. Na dodatek nie był to nawet główny bohater! Co więcej, on również zmarł, więc jego los był przesądzony od samego początku. Fandom niemal kolektywnie się zgodził – nikogo to nie obchodzi. Lepiej poczekać na 3. sezon Mandaloriana albo inne produkcje, bo już wtedy mówiło się m.in. o Ahsoce.

Z drugiej strony za sterami stał Tony Gilroy, czyli – do jakiegoś stopnia – ojciec sukcesu Łotra 1., który nawet przez ortodoksyjnych fanów Star Wars jest uznawany za jeden z najlepszych filmów. Czasem mówi się nawet, że to najlepsza produkcja spod rządów Disneya. Zaciekawienie wzrastało z kolejnymi informacjami, choć na początku też brzmiały one absurdalnie. Bo co to ma znaczyć, że jakiś serial o Andorze (kim, do licha, jest Andor?) ma większy budżet od wielu znakomitych i wysokobudżetowych seriali, również z tego świata? Czemu historia o jakimś typku, który i tak umiera, ma być droższa? Nie będzie tam mieczy świetlnych, Jedi ani spektakularnych walk.
Tak jak Łotr 1. zamknął gęby wszystkim niedowiarkom i zaprezentował coś nowego, świeżego, poważnego i z konkretnym pomysłem na siebie, tak po kilku latach to samo zrobił Andor, który wzniósł Gwiezdne Wojny na wyższy poziom, nieosiągalny dotąd dla innych produkcji z tego świata.
Najlepsze seriale aktorskie Gwiezdnych Wojen wg Rotten Tomatoes
O geniuszu Andora, czyli dlaczego to najlepszy i najważniejszy serial ze Star Wars – nie tylko dla fanów
1. sezon Andora w serwisie Rotten Tomatoes zebrał od krytyków 96% pozytywnych opinii. Nieco mniej spodobał się publiczności – 87%. Jeśli patrzeć na oceny krytyków, to na identycznym poziomie stał tylko serial animowany Gwiezdne Wojny: Wizje oraz dwa pierwsze sezony The Mandalorian. Do 2024 roku i premiery Załogi rozbitków nikt nawet nie zbliżył się do wyniku, który osiągnął Tony Gilroy ze swoją produkcją.

Andor zmienił oblicze Gwiezdnych Wojen. Pokazał, że można zrobić coś inaczej, poważniej i doroślej, ale bez epatowania przemocą, nagością i zwolnionym tempem (brzmi znajomo?). To pieczołowicie napisana i skrupulatnie przedstawiona historia, która na tapet bierze motyw dyktatury. Samo to jest niezwykle ambitne. Gwiezdne Wojny nigdy nie stroniły od politycznego przekazu i pogardy względem totalitaryzmu, ale dopiero w Andorze przekazano niektóre treści i przedstawiono te motywy w tak dojrzały sposób.
1. sezon pokazał funkcjonowanie jednostek w ramach ustroju totalitarnego. Wszechobecna propaganda jest w stanie wypaczyć umysły i zwieść na manowce ludzi, którzy nie mają innego wyboru lub nie wiedzą, gdzie się podziać. Inni postanawiają walczyć, ale to nie jest ładna walka. To nie slogany, wymachiwanie białymi chusteczkami na trybunach czy pokojowe protesty. To często robienie czegoś wbrew sobie i własnej naturze. To wymierzanie ciosów w poszczególne zębatki mechanizmu zwanego propagandą. Dotychczas Gwiezdne Wojny pokazywały walkę Rebelii z Imperium niemal jak równy z równym. Wiadomo, technologicznie Imperium było zawsze lepsze, miało też ogrom żołnierzy, ale takiego zaszczucia i beznadziei nie dało się poczuć w kinowych filmach. Andor pokazał mrok ludzkiej natury i odcienie moralności. Gdzie leży granica pomiędzy osobą, która walczy o wolność swoją i swoich bliskich, a zwykłym terrorystą, który nie patrzy na to, ile osób może zabić? Które zło jest faktycznie tym mniejszym?
Gwiezdne Wojny: Andor: sezon 1 – najlepsze postaci
Łotr 1. był pod tym względem papierkiem lakmusowym i próbą generalną przed Andorem. Samego Cassiana przedstawiono w kinowej produkcji w scenie, w której z zimną krwią pozbywa się informatora, aby ten nie mógł zdradzić niczego Imperium. Czy tak postępuje bohater? Większość osób, siadając na sali kinowej, spodziewała się kolejnej produkcji o walce dobra ze złem, ale Edwards i Gilroy zadali fundamentalne pytanie: a jeśli zło można zwalczyć tylko złem? Andor idzie o krok dalej. Trudno o którejkolwiek z postaci powiedzieć, że jest całkowicie dobra albo zupełnie zła. Tony Gilroy spełnił mokry sen wszystkich fanów Star Wars o tym, aby przedstawić działania Imperium zza kulis i z perspektywy postaci, które nie są komediowo przerysowane i na wskroś złe. Niektórzy (w tym i ja) uważają Dedrę czy Syrila za jedne z najciekawszych postaci z powodu ich uwikłania w mechanizmy dyktatury. Bo patrząc na poziomie samej jednostki – kto jest gorszym człowiekiem? Luthen, który umyślnie planuje rewolucje, czy może taki Syril, który po prostu jest jednym z wielu pracowników i szczerze wierzy, że to, co robi, jest słuszne? Niezależnie od odpowiedzi, Andor jest w stanie prowokować dyskusje i dobitnie pokazuje, że to produkcja stojąca o kilka poziomów wyżej od większości dzieł z tego uniwersum. Nie ma nic złego w familijnej rozrywce. Gwiezdne Wojny są ikoniczne z tego właśnie powodu. Nie da się jednak ukryć, że kiedy chce się opowiadać historie o dyktaturze i walce ze złem, to trzeba wejść w ten temat głębiej. To też dobre rozwiązanie z marketingowego punktu widzenia, ponieważ Andor dotarł treścią nie tylko do fanów uniwersum, ale i osób spoza niego, ponieważ to nie tylko znakomity serial o Gwiezdnych Wojnach, ale przede wszystkim wspaniały serial ogółem.
Taki cel powinno mieć więcej produkcji ze świata Star Wars, ale i nie tylko. Świetnym przykładem serialu, który idzie podobnym torem, przynajmniej wedle doniesień, będą Latarnie od HBO. Fani są oburzeni – w końcu kto się spodziewał i kto czekał na serial o kosmicznych policjantach z magicznymi pierścieniami, prawda? Ja jednak pokładam ogromne nadzieje w tym projekcie, bo nie jest to typowe wykorzystanie IP. To samo można powiedzieć o Andorze. Historia i motywy poruszane w produkcji Gilroya są uniwersalne i trafiły nie tylko do fanów świata wykreowanego przez George'a Lucasa. Tak samo Latarnie nie skupiają się na byciu dobrym serialem o Zielonych Latarniach w ramach pewnej konwencji i oczekiwań fanów. Twórcy chcą po prostu stworzyć wyśmienitą produkcję, która czerpie z gigantów gatunku, w tym wypadku 1. sezonu Detektywa.

Andor pokazał też, że nie trzeba wciskać wszędzie easter eggów i fanserwisu, by stworzyć przejmującą historię, która porwie widza. The Mandalorian popełnił ten błąd w drugiej połowie 2. sezonu, kiedy Luke niczym deus ex machina stał się magicznym rozwiązaniem wszystkich problemów protagonistów. Potem Disney nie mógł pozwolić na zbyt długie rozdzielenie Grogu od Din Djarina, bo ci najlepiej sprzedawali się w duecie, więc przywrócono malca do przyszywanego ojca w ramach serialu, który nie dotyczył żadnego z nich. Te absurdalne decyzje pokazały, że Disneyowi zależy tylko na słupkach oglądalności i wstawianych na TikToka reakcjach fanów – a tym podczas karmienia czubiastymi łychami nostalgii i fanserwisu z wrażenia opadały kopary. Andor od tego wszystkiego odszedł. Każde mrugnięcie okiem było uzasadnione i nie wpływało na opowiadaną historię. To jak rozrzucenie brokatu po podłodze, który widać tylko, gdy przyjrzy mu się pod odpowiednim kątem.
U Gilroya na pierwszym miejscu zawsze były postaci. Ich moralne dylematy, sprawy osobiste i droga na przestrzeni lat. To coś niezwykłego, bo najważniejsze stały się problemy zwykłych ludzi. Z 1. sezonu Andora najlepiej zapamiętałem scenę, gdy Syril po prostu je śniadanie ze swoją matką, a ta wypytuje go o pracę i przyszłość zawodową. Było w tym coś tak prostego i ludzkiego, że zostało w mojej pamięci na dłużej niż widowiskowy skok w nadprzestrzeń. Każda scena jest kluczowa w ukazaniu systemu, w którym przyszło żyć wszystkim postaciom. Jedni chcą osiągnąć zawodowy sukces, inni liczą na miłość, kolejni chcą spokoju, a niektórym marzy się wolność i rewolucja. Każda z tych perspektyw jest tak samo ważna, bo buduje codzienną rzeczywistość jednostek znajdujących się pod wszechobecną dyktaturą. fot. Disney+
Andor świetnie też operuje skalą. W filmach szturmowcy stali się pośmiewiskiem, chodzącym gagiem trwającym od dekad i elementem komediowym, który zawsze bawi. Na wielkim ekranie były znacznie poważniejsze zagrożenia od nich. Andor dzięki temu, że schodzi na poziom zwykłych ludzi, mających do dyspozycji mają narzędzia i broń białą, a nie blastery, jest w stanie zrobić ze szturmowców istny horror dla zwykłego człowieka. To wojsko Imperium, a nie jego tajna policja. Każde ich pojawienie się na ekranie jest równoznaczne z poczuciem niepokoju i grozy. Nikt nie jest bezpieczny. Gilroy razem z Edwardsem pokazali w Łotrze 1., że nikt nie jest bezpieczny, więc czemu tutaj miałoby być inaczej? Wiadomo tylko, że garstka postaci musi przeżyć – Cassian, Mon Mothma i Saw Gerrera. Reszta jest jak najbardziej do odstrzelenia, co pokazała trzyodcinkowa historia z napadem na imperialną bazę.
Do trzech razy sztuka? Nie tym razem
Serial Disney+ nie bez powodu otrzymał tyle nominacji do Emmy, a kolejne pewnie też już na niego czekają za 2. sezon. Teoretycznie nie powinno to być żadnym zaskoczeniem – Łotr 1. był świetnym filmem, który rozruszał skostniałą formułę Gwiezdnych Wojen. Pokazał, że ta marka żyje nie tylko nostalgią, zaserwowaną rok wcześniej przez Przebudzenie Mocy. Sam Gilroy to też znakomity scenarzysta, który był dwukrotnie nominowany do Oscara. Nie da się jednak ukryć, że mało kto przewidywał aż taki sukces serialu. To było ryzykowne i kosztowne przedsięwzięcie, ale jak pokazał czas – bardzo opłacalne.
Żyjemy w czasach, w których tematyka dyktatur różnego rodzaju znów robi się popularna i niestety bliska osobom w wielu zakątkach świata; nawet tam, gdzie wcześniej się nie śniło o mówieniu na poważnie o takim zagrożeniu. Andor dzięki temu, że jest skierowany nie tylko do fanów, trafia w sam środek tarczy i swoją uniwersalnością zdobywa zainteresowanie spoza grona licznego fandomu.
Premiera 2. sezonu już niebawem. Dwukrotnie wątpiliśmy w zasadność tworzenia produkcji, za którymi w większym lub mniejszym stopniu stał Gilroy. Myślę, że Łotr 1. oraz 1. sezon serialu pokazały każdemu, że tym razem nie będzie "do trzech razy sztuka". Na Andora warto poczekać. I choćby okazał się najgorszym, co Gwiezdne Wojny kiedykolwiek spotkało, to nadal będzie to produkcja, która z powodu poruszanej tematyki powinna być ważna dla każdego, nie tylko fana Star Wars.
Gwiezdne Wojny: Andor: sezon 1 – ranking odcinków

