Potrzebowałem blasku zielonej klingi, widoku charakterystycznego pasa, a także wyzbytego z agresji czy zbędnych jarmarcznych popisów tańca pomiędzy zabójczymi Mrocznymi Szturmowcami. Taniec ten, powściągliwy i nieustępliwy zarazem, godny był prawdziwego Mistrza Jedi, potężnego Mocą, śpieszącego na ratunek jednej z niewielu istot, które mogą przyczynić się do przywrócenia dawnego porządku. Euforia. Bezmyślny, podszyty najprymitywniejszymi emocjami, bezkrytyczny zachwyt. – Na takiego Luke'a czekałem! – krzyknąłem lub pomyślałem, nie jestem pewien, jednocześnie słysząc (a może raczej: wyobrażając sobie) podobny okrzyk dobiegający z milionów gardeł. Szeroki, promienny uśmiech przygasł, gdy Jedi zsunął kaptur, a zamiast oczekiwanej przeze mnie naiwnie twarzy Sebastiana Stana moim oczom ukazało się kuriozalne motion capture, ale hej, w porządku, niech będzie; nie jestem fanem tego rozwiązania, przeboleję je jednak. Do akcji wkroczył Luke Skywalker – w znakomitej w formie, w tym wspaniałym momencie swojego życia, w którym pragnął odtworzyć coś wielkiego i szlachetnego, na długo przed swoją klęską i skazaniem się na banicję. Luke Skywalker, którego tak wielu z nas chciało zobaczyć w akcji, niezależnie od tego, czy podobało nam się to, co zaproponował Rian Johnson w Ostatnim Jedi, czyli w najbardziej polaryzującej widzów odsłonie sagi. Oczywiście, to tylko mokre sny fanów (w tym, przyznaję, mój), którzy chcieli zobaczyć tego Luke'a u szczytu formy. Ósmy epizod pokazał nieprawdopodobną potęgę mistrza w przekorny sposób, zawodząc poniekąd oczekiwania wszystkich, którzy pragnęli ujrzeć, jak poskramia on wrogów na polu walki – można mówić wiele, ale wszyscy dobrze wiemy, że piruety z mieczem świetlnym i pokazy Mocy to coś, co wielu widzów nie tylko uwielbia oglądać, ale i traktuje jak obligatoryjny składnik udanych Gwiezdnych wojen. Choć osobiście daleko mi do takich odczuć, są dla mnie w pełni zrozumiałe. Dla wielu z nas Gwiezdne wojny to właśnie Moc, Jedi i świetlny miecz. I wcale nie chodzi o to, by żądać Mocy nawet za cenę jakości scenariusza, choć niezupełnie bezzasadne są oskarżenia, jakoby w finale 2. serii The Mandalorian doszło właśnie do takiej transakcji. Wspominałem, że krótki, ale jakże emocjonujący występ Skywalkera w formie doskonale oddawał ducha walki Jedi, gdy ta okazuje się koniecznością – daleko mu było, moim zdaniem, do taniego efekciarstwa; cała sekwencja została poprowadzona jak należy i nie mam wobec niej zarzutów. Pewnego rodzaju kuglarstwem – i tu muszę zgodzić się z głosami krytyki – jest raczej sposób wplecenia jej w odcinek, obliczony wyłącznie z myślą o efekcie wow; ostatecznie okazała się ona deus ex machiną, co niestety odbiło się na jakości tej opowieści, jakkolwiek łatwo to przeoczyć, gdy w grę wchodzą emocje takiego kalibru. Bo gdy między bohaterami rodzi się nieprzewidziany konflikt, podsycany przez manipulanta Gideona, a za drzwiami czyha kostucha, całość aż prosi się o zaognienie tej już i tak przecież podbramkowej sytuacji; poświęcenie, nieoczekiwane, ciężkie do podjęcia decyzje, być może nawet śmierć. Tymczasem... nadlatuje X-Wing, którego pilot odwala za główne postacie całą robotę, wyciąga z opresji, zgarnia dzieciaka i znika. Nie zrozumcie mnie źle: jestem ogromnym fanem całej tej sekwencji ze Skywalkerem, nie podoba mi się jednak, że fanserwis, zamiast być miłym dodatkiem, przybrał formę narracyjnego pójścia na łatwiznę. Głównych bohaterów zepchnięto na dalszy plan, odbierając im szansę osiągnięcia kolejnych etapów rozwoju, nie wymuszając na nich żadnych działań, które miałyby jakąkolwiek wagę – Din i reszta zostali zepchnięci do roli obserwatorów i podobnie jak my, widzowie, mogli jedynie podziwiać magiczną sztuczkę twórców, którzy, owszem, dali fanom coś niesamowitego, zaniedbali jednak przy tym własną historię.
fot. Disney+
Ostatecznie malkontenci zostali zagłuszeni; niemal ekstatyczne reakcje dominującej części widzów zlały się w jeden wielki okrzyk zachwytu. Wnet staliśmy się świadkami czegoś w ostatnich latach nieprawdopodobnego: oto bez mała wszyscy fani pospołu cieszą się Gwiezdnymi wojnami. Tak po prostu. To cudowne! Jasne, można sarkać, że tego typu reakcje tylko zachęcą twórców, by pisali fabuły po łebkach, skupiając się na cameo, easter eggach i wszystkich innych pomniejszych elementach składających się na fanserwis. Można biadolić, że tłumy kupiły tani chwyt i wystarczy znana postać wywijająca jarzeniówką, by odwrócić uwagę od niedociągnięć. No, można. Zwracając przy tym uwagę na to, że najwyraźniej Favreau i Filoni wiedzą lepiej. I piszę to bez krzty ironii – serio, wiedzą. Bo właściwie każda z ich decyzji kreatywnych, włącznie z tym elektryzującym zakończeniem drugiej serii, spotkała się z niesłychanie jednomyślną reakcją. F&F, jakkolwiek pompatycznie by to nie zabrzmiało, wywołali w zdecydowanej większości widzów nieprawdopodobne emocje, które okazały się łączyć, nie dzielić. Dali widzom to, czego chcieli –  przymierzyli, wycelowali i trafili w dziesiątkę, zaskarbiając sobie sympatię i ten dziwny rodzaj fanowskiej wdzięczności. Czy to fan, czy hejter trylogii sequeli, doprawdy niełatwo było doszukać się komentarzy bezwzględnie krytykujących ekranowy powrót Skywalkera. O ile podobne rozwiązania w przyszłości prawdopodobnie pociągną za sobą znacznie więcej niezadowolenia (zakładając pesymistycznie, że nie zostaną rozegrane nieco inaczej) i mogą okazać się zgubne (przesyt), póki co słowem, które najlepiej odzwierciedla uzyskany przez Lucasfilm efekt, jest niewątpliwie "sukces". Wróćmy jednak do głosów krytycznych i pochylmy się nad ich, moim zdaniem, ciekawszą częścią. Chodzi mianowicie o zarzuty, wedle których przedstawiony w serialu wizerunek Luke'a kłóci się zarówno z tym zaproponowanym przez Johnsona, jak i z tym z finału Powrotu Jedi, zakłócając charakterologiczną spójność postaci. W Epizodzie VI Luke Skywalker symbolicznie odrzucił swój miecz świetlny i odmówił walki; to wówczas, nie wcześniej, stał si prawdziwym Jedi, jak jego ojciec przed nim, wobec czego nie ma najmniejszych wątpliwości. To spokój i opanowanie doprowadziły do upadku Imperatora, nie wywijanie szabelką. W Ostatnim Jedi Luke to zgorzkniały samotnik, zmęczony i zrezygnowany; zaprzeczenie tego, czego od powrotu kultowej postaci oczekiwało wielu fanów. Sporów i dyskusji o wizję Johnsona było już wiele, a ja nie zamierzam do nich wracać; dla pewnej przejrzystości zaznaczę tylko, że jakkolwiek sam marzyłem o ujrzeniu mistrza Luke'a badassa, absolutnie nie podpinam się pod hasło: to nie jest mój Luke Skywalker. Lubimy przywłaszczać sobie bohaterów i – w następstwie – generować kolejne oczekiwania wobec ich dalszych losów; w przypadku sagi o tak potężnej spuściźnie pewna roszczeniowość fanów jest czymś naturalnym. Dla mnie najważniejsza jest opowieść i choć sam mimowolnie kreuję kolejne wizje, starwarsowe widzimisię, potrafiłem pogodzić się z tym, że moje nastoletnie, niezbyt dojrzałe marzenie, by po latach ujrzeć Skywalkera w akcji – potężnego, mądrego, choć wciąż ludzkiego, popełniającego błędy – się nie spełni. Fabularna propozycja Johnsona przekonała mnie. Ten "inny" Skywalker, człowiek (wciąż człowiek!) po zbyt wielu przejściach, którego historia nie miała baśniowego happy endu, który nie podołał i ostatecznie odpuścił, przekonał mnie. Był całkowitym przeciwieństwem zaszczepionych w głębinach mojego mózgu, szczenięcych oczekiwań, ale trafił do mnie. Wizja przekorna, ale prawdopodobna. Zaskakująco życiowa, ponura, frustrująca nawet, ale przekonująca w moich oczach. O tym jednak, jak pisałem, wiele już zostało powiedziane, skupmy się więc na wspomnianym problemie niespójności.
fot. materiały prasowe
Luke Skywalker symbolicznie odrzucił miecz, wiedząc, że jego ojciec jest o krok od nawrócenia. Podjął jedyną decyzję, dzięki której – jak słusznie podejrzewał – Palpatine mógł zostać pokonany. Po upadku (dosłownie i w przenośni) Sheeva i śmierci Anakina Skywalkera, zbierając się do ucieczki z Gwiazdy Śmierci, zabrał swój miecz ze sobą. Po rozbiciu Imperium Galaktycznego, młody Skywalker został  (symbolicznie, nie dosłownie) ostatnim Jedi. Tym, od którego zależało najwięcej. To na jego barkach spoczywało wskrzeszenie Zakonu; to on z reliktu dawnych czasów miał stać się zalążkiem czegoś znacznie większego. To on mógł zasiać ziarno, z którego – jeśli będzie je odpowiednio pielęgnował – wykiełkuje coś, o czym sam słyszał jedynie opowieści. Powrót Strażników Pokoju zależał, po prawdzie, wyłącznie od niego. Wciąż młody, nieprawdopodobnie obciążony przeszłością i koniecznością kształtowania przyszłości, Skywalker wziął na padawankę swoją siostrę, Leię. Przedsięwziął kroki, które miały doprowadzić do ostatecznego zniszczenia pozostałości Sithów (Exogol). Podróżował, odnajdywał kolejne artefakty, poznawał odpowiedzi na kolejne, trapiące go pytania, odnalazł pierwszą świątynię Jedi. Rozpoczął odbudowywanie Zakonu i poszukiwania uczniów, czyli młodzików czułych na Moc. W końcu podjął się też szkolenia swojego siostrzeńca, Bena. Luke Skywalker musiał przy okazji spełnić pokładane w nim oczekiwania. Stał się symbolem, herosem, wyzwolicielem, mesjaszem. Żywą legendą. Zakopanie miecza świetlnego i przyjęcie postawy cichego mędrca nie wchodziło w grę. Luke musiał mierzyć się z oczekiwaniami, ale też własnymi słabościami, wśród których niewątpliwie znalazła się też pycha. Nie, mądry mistrz Luke nie unikał akcji. Działał. Walka nie dobiegła końca. Działać zamierzał nawet wówczas, gdy wyczuł mrok we własnym siostrzeńcu. Mrok podobny zapewne do tego, który niegdyś, dawno temu, został przeoczony (lub, co gorsza, zlekceważony), doprowadzając do upadku Zakonu Jedi. Mrok, który mógł obalić to, co przez lata mozolnie starał się odtworzyć Luke Skywalker, na którym spoczywała teraz cała odpowiedzialność. W którym wszyscy pokładali ogromne nadzieje. Jego bliscy. Jego młodzi uczniowie. Nowa Republika. Ten ciężar wystarczył, by przez jedną, krótką chwilę, Skywalker rozważał – uwaga! – pozbycie się Bena Solo. Wykluczenie ryzyka, że historia zatoczy koło, że przez moment nieuwagi wszystko może rozsypać się jak domek z kart. Upadło przed laty, czemu więc miałoby nie upaść teraz, skoro było czymś dalece bardziej kruchym i delikatnym?
fot. Lucasfilm
To zawahanie, moment zwątpienia, krótka myśl, okazały się być właśnie tym, co ponownie sprowadziło na Jedi zagładę. Ben, który poczuł się zdradzony i oszukany przez własnego wuja, przeszedł na Ciemną Stronę Mocy. Skywalker zdał sobie sprawę z własnej porażki. Dostrzegł swoje błędy. Zauważył własną dumę. Poddał się. Wystarczy już śmierci. Poczucie winy skazało go na wygnanie. To czas, by Jedi odeszli. I tak możemy dostrzec korelacje pomiędzy jednym i drugim upadkiem Zakonu. W obu przypadkach śmierć przyniósł ten, którym manipulowano, który poczuł się, w pewnym sensie, zdradzony. W obu przypadkach był to ten zdolny (świadomy tego, że jest obecnie najprawdopodobniej najzdolniejszym z uczniów), a jednak niepokojący; mroczne przesłanki ignorowano. Za kolejny upadek, podobnie jak poprzednio, odpowiedzialne były m.in. ignorancja i swoista pycha. Zbyt długo ślepi byli Jedi, ślepy, do pewnego momentu, okazał się też Luke. Ze ścieżki odrzucenia i wściekłej rezygnacji, dalekiej przecież od Jasnej Strony, powrócił dopiero wraz z ostatnim aktem Epizodu VIII. Dopiero wtedy stał się tym mistrzem, którym powinien się stać. Mądrym, spokojnym, potężnym, w ciszy i spokoju wędrującym umysłem przez Galaktykę, by dać "swoim" nadzieję i kupić im odrobinę bezcennego czasu. Poświęcając przy tym własne życie. To wówczas wypełniło się jego przeznaczenie. Dopiero wówczas stał się wielkim mistrzem Jedi. Nie dostrzegam zatem niespójności czy niekonsekwencji charakterologicznej w ukazaniu Luke'a w okresie "pomiędzy", czyli na przykład – jak w przypadku Mando – 5 lat po Powrocie Jedi i 25 lat przed Przebudzeniem Mocy, w formie mądrego, spokojnego, ale młodego jeszcze mistrza, który nie waha się sięgnąć po miecz. Dotychczas otrzymaliśmy sensowne następstwa i konsekwencje rozmaitych decyzji. Nie zdziwię się, jeśli wkrótce doczekamy się zapowiedzi poświęconego Skywalkerowi miniserialu, skupionego (tu już zapędzam się i fantazjuję) właśnie na odbudowie Zakonu i ukazaniu mądrości, ale też błędów tej postaci, która zdana była w tym czasie przede wszystkim na siebie. Być może dane nam będzie obejrzeć drogę do porażki Luke'a, co mogłoby okazać się nader interesującą opowieścią i rozwiewającym wątpliwości pomostem pomiędzy Skywalkerem, dumnym mistrzem Jedi, a tym, który, jak się okazało, ostatecznie przewrócił się pod ciężarem narzuconego mu mesjanizmu. W związku ze słynną już finałową sceną The Mandalorian, jedyne wątpliwości żywię wobec roli tej sekwencji, jej znaczenia dla serialowej fabuły, o czym wspominałem wcześniej. A jednak nie wytaczam dział: większość z nas, zapewne, wstrzyma się z tym do czasu, gdy tego typu zagrywki, same w sobie poruszające, efektowne i emocjonujące, staną się celem samym w sobie, lekceważącym właściwych bohaterów i samą historię. Jak na razie jednak – cieszę się. Cieszę się z tej rzadkiej atmosfery zgody. Cieszę się, że Luke Skywalker raz jeszcze zagościł na ekranie. Bo ten Luke z The Mandalorian, podobnie jak Luke ze wszystkich epizodów Sagi Skywalkerów, to dla mnie jeden i ten sam Luke. Mój Luke.
materiały prasowe
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj