Film idealny dla zagubionych. Wywiad z Łukaszem Barczykiem i Marietą Żukowską
Próba łuku, nowy film w reżyserii Łukasza Barczyka z Marietą Żukowską w roli głównej na ekranach kin od 6 czerwca. Podczas festiwalu w Gdyni w 2024 roku porozmawiałem z twórcami o tej interesującej pozycji, obok której trudno przejść obojętnie.
ADAM SIENNICA: Oglądaliście Próbę łuku na Nowych Horyzontach z widzami? Jak odbieracie film podczas takiego pokazu?
ŁUKASZ BARCZYK: To wspaniałe, gdy widzisz film cudzymi oczami. To momenty pełne napięcia. Wszystkie projekcje, które mieliśmy z widzami, były świetne – choć w pewnych miejscach nas zaskoczyły. Mieliśmy poczucie, że to film, który wymaga skupienia. Zastanawialiśmy się, czy ludzie się w to wciągną – czy będą połączeni z ekranem kinowym, czy ze swoimi telefonami. To wymagający film, więc stosunkowo łatwo można się od niego odkleić.
MARIETA ŻUKOWSKA.: Ciekawie było w przypadku projekcji na wrocławskim festiwalu. Moja siostra opowiedziała mi o panu, który siedział za nią. Już na początku stwierdził, że film „na pewno będzie zły, bo jest polski”. Po seansie skomentował: „Muszę przyznać, że się pomyliłem”. To dość zabawne, że wytrzymał do końca pokazu z takim nastawieniem.
Gdy oglądałam ten film po raz pierwszy na festiwalu, odczuwałam olbrzymie napięcie. Aktor obserwuje emocje ludzi na sali. Jeśli uda Ci się nawet przez sekundę kogoś dotknąć, wejść do jego serca, czujesz niezwykłą satysfakcję ze swojej pracy i twórczości. Pracy, którą przecież w pierwszej kolejności robisz dla siebie. Realizujesz jakiś plan, swoją potrzebę.
To również inspirujące dla widza. On sam może nie zdawać sobie sprawy z tego, że aktor czy reżyser reaguje na jego emocje…
M.Ż.: Tak. Jeżeli tworzysz kino autorskie, każde mrugnięcie, drgnienie, odwrócenie palca jest znaczące. Myślę, że widz po prostu ogląda film i nie myśli o tych wszystkich podprogowych znakach.

Próba łuku uzmysłowiła mi jedną rzecz – nie muszę w pełni rozumieć każdego filmu, żeby czerpać z niego emocje i oglądać go z zaangażowaniem. Nie każdy go zrozumie, ale to nic złego. Ten film to dobre kinowe doświadczenie. Chcieliście osiągnąć taki efekt? Czy po prostu tak wyszło?
Ł.B.: Takiego odbioru nie da się wykalkulować.
W przypadku sztuki filmowej mam głębokie poczucie, że forma rodzi treść. To, w jaki sposób opowiadasz, również jest treścią. Buduje pewien pomost między widzem a tobą. Wiedzieliśmy, że forma, która zakłóca pakt z widzem, z jednej strony buduje emocjonalną więź, a z drugiej stanowi wyzwanie dla odbiorcy. Za wszelką cenę staraliśmy się to wyzwanie złagodzić innymi elementami, aby film był mimo wszystko przystępny. By niósł coś dobrego ludziom i aby chcieli z nim obcować.
Film jest w mojej głowie również przedmiotem. Były wydania filmów, na które lubiłem patrzeć – podobało mi się, że miałem kolekcję pięknie wydanych filmów na VHS czy na DVD. Mam je do dziś. Były to „moje” filmy. Mogłem je w każdej chwili włączyć i one wtedy ożywały. Robiąc Próbę łuku, też myślałem, że to taki przedmiot, który można uruchomić. Niekoniecznie musisz go obejrzeć raz. Zawsze pozostanie w tym samym miejscu – ma swoje opakowanie czy plakat.
M.Ż.: Bardzo ważna była atmosfera, w jakiej powstawał ten film. Cała ekipa była bardzo zaangażowana w jego tworzenie zarówno na planie zdjęciowym, jak i poza nim. Dźwiękowiec oraz aktorzy przychodzili do Łukasza do montażowni, żeby o nim rozmawiać. Pamiętam, jak po raz pierwszy przyszła Basia Fronc, która jest montażystką i wykładowczynią w szkole filmowej. Powiedziała nam: „Nie mam w sobie tyle mądrości, aby mówić widzowi, co jest dobre, a co złe. Ja mu coś daję, a on niech sobie weźmie z tego filmu, co chce”.
Zadała również kluczowe pytanie – czy sen jest logiką, czy emocje są logiką, które musimy tak koniecznie nazwać i stworzyć? Jeżeli ten film dotarł do ciebie, to dla nas największe szczęście. Na planie wszyscy otworzyliśmy się jako artyści. Nie chowaliśmy się za protezami, lecz postanowiliśmy zaryzykować, dotykając najczulszych, ale też skromnych środków wyrazu. To pozwala poczuć ten film sercem.
Po seansie we Wrocławiu podchodziły do mnie różne kobiety. Niesamowite było to, że każda z nich mówiła o jakiejś innej scenie. Pierwszy raz w życiu miałam takie doświadczenie – ten film zadziałał jak podróż w głąb samego siebie. Chcieliśmy, by widz był głównym bohaterem – mam nadzieję, że to się udało.
Na mnie szczególne wrażenie zrobiła scena, w której reżyser naciskał na Martę, aby kręcić dalej, a ona odmawiała. Miałem poczucie, że w jej sercu działał mechanizm obronny.
M.Ż.: Czasem trzeba zmierzyć się z bolesną prawdą, aby móc później uwolnić się od tego wszystkiego. Rzeczywiście, w tej scenie on ją naciska, ale tylko po to, by jej pomóc. Później Marta pyta go: „Brzydzisz się mnie?”, a on odpowiada: „Nie, nikt się nie brzydzi”. To pokazuje ogromny lęk i traumę, z którą moja bohaterka musi się zmierzyć.
Bardzo zaciekawiła mnie różnorodność kadrów, zwłaszcza tych z nasyconą kolorystyką. Co tobą kierowało przy ich doborze?
Ł.B.: Film składa się z kilku warstw. Pierwsza to warstwa „dokumentalna”, w której ekipa filmowa towarzyszy bohaterowi na wyspie i próbuje dowiedzieć się, co się stało. Druga to materiały archiwalne zaginionego Krzysztofa, zupełnie inne wizualnie, mają własną fakturę i kolor. Trzecia warstwa to fabuła, w której odtwarzamy rzeczywistość, ale dodajemy też elementy fikcyjne, takie jak scena w prosektorium.
Film podzielony jest na rozdziały, które dają widzowi chwilę wytchnienia. Nie dlatego, że film jest emocjonalnym rollercoasterem, ale dlatego, że jego zróżnicowana struktura wymaga od widza chwili na poukładanie sobie wszystkiego w głowie. Intensywne dźwięki i obrazy przeplatają się z chwilami refleksji, przygotowując odbiorcę na kolejny etap historii.
M.Ż.: One akurat były kręcone na taśmie.
Ł.B.: Tak, na 35 mm. Tę intensywność można porównać do opowieści o zielonej trawie – zawsze u sąsiada jest bardziej zielona, prawda? Innymi słowy: to, co świeże i nieznane, działa na nas silniej. Zależało nam, by uzyskać takie uczucie odświeżenia – pokazać widzowi, że możemy jeszcze chwilę posiedzieć w kinie, bez pośpiechu. To czas dla nas.
M.Ż.: Myśleliśmy o tym, że wyspa również pełni rolę bohatera. Marta od początku czuje, że musi wrócić do tego miejsca. Chce dotrzeć do sedna tego, co się wydarzyło. Wyspa jest triggerem, takim obrazem, który uruchamia w nas trudne i nieprzyjemne emocje.

Niesamowite, że udało się pokazać Grecję nie w sezonie turystycznym, ale w momencie, gdy jest naprawdę zimno.
M.Ż.: Było cholernie zimno. Padał śnieg i panowały ujemne temperatury. Musiałam wyjść ze swojej strefy komfortu. Uwielbiam ciepłe kraje. Ta wyspa nas zaskoczyła surowością i śniegiem.
Ł.B.: Dała nam w kość.
M.Ż.: Ale ludzie byli niezwykle pomocni. Nie byłoby tego przepięknego kadru w finale, gdyby nie właścicielka hotelu, która po prostu powiedziała: „Proszę, kręćcie”. Były takie momenty, gdy ta wyspa nam dosłownie sprzyjała. To wzruszające. Mieliśmy wtedy poczucie, że świat sam się przed nami otwierał. Dał nam więcej, niż się spodziewaliśmy. To była jakaś magiczna sytuacja.
Jakieś przeznaczenie (śmiech).
Ł.B.: Robiliśmy ten film tak, jakbyśmy pisali powieść. Nasza ekipa była prawie wielkości długopisu – około dziesięciu osób. Wsiadaliśmy do samochodów, jechaliśmy w konkretne miejsce, wysiadaliśmy, przygotowywaliśmy się i kręciliśmy. Potem się zwijaliśmy i jechaliśmy dalej. Byliśmy bardziej dynamiczni niż ekipa dokumentalna. Wyspa była na tyle mała, że mogliśmy przejechać z jednego jej końca na drugi w godzinę, ale jednocześnie oferowała różnorodne plenery.
Ta surowość wyspy i forma dokumentalna idealnie się wpisały w to, co przeżywa postać Marty, prawda? Jej emocje współgrały z otoczeniem. Skoro nie przewidzieliście pogody, wyszło to przypadkiem?
Ł.B.: Nie, to było zaplanowane, dlatego pojechaliśmy tam w lutym. Mogliśmy jechać tam w czerwcu czy maju, ale zależało nam na pewnym klimacie.
M.Ż.: Chociaż śniegu się nie spodziewaliśmy, prawda?
Ł.B.: Nie, ale wiedzieliśmy, że wszystko będzie pozamykane. Wietrzne pustkowie. Tego wszystkiego się spodziewaliśmy. Wiedzieliśmy, jakie kolory bierzemy ze sobą, jakie kostiumy, które przygotowała Marieta.
M.Ż.: Wybłagałam o to Łukasza – bardzo chciałam je zrobić. Ale nie przygotowałam kurtek puchowych dla ekipy. Nadal mam o to wielki żal do siebie.
Jak wspominasz to doświadczenie?
M.Ż.: Wiedzieliśmy, że to kameralny film. Dobry kostium pokazuje wnętrze postaci. Wielokrotnie pracowałam przy projektach, gdzie ten kostium był traktowany po macoszemu. Tymczasem ja wierzę, że starannie zaprojektowana bohaterka zyskuje głębię, która trafia do widza. Prosiłam też innych aktorów, by wyrażali swoją wizję postaci. Annie Evangelou, Greczynka, pokazała mi swoje szalone sukienki w panterkę i różową puchówkę. Powiedziałam: „Idealne, bierz” (śmiech).
Ł.B.: Poprawka – to ja prosiłem o różową puchówkę.
M.Ż.: Faktycznie! Ale rzeczywiście, zaufaliśmy przestrzeni, by w pełni wykorzystać jej potencjał, podobnie jak w filmie dokumentalnym.
Chciałbyś coś dodać, Łukasz?
Ł.B.: Kręcąc fabułę, starasz się precyzyjnie określić świat i ograniczyć przypadek. Tymczasem my poszliśmy w zupełnie odwrotną stronę. Braliśmy od rzeczywistości to, co nam dawała, i łączyliśmy z naszym światem. Tak jak muzycy podczas jazzowego koncertu… jeśli ktoś na widowni akurat kaszlnie, to my robimy utwór z tym kaszlem. W ten sposób zyskaliśmy coś unikalnego, jakąś prawdę czasoprzestrzeni, która nie mogła nam niczego zepsuć. Ona zaczynała grać z nami, a myśmy dodawali to, co jest nasze. Właśnie tak powstawał ten film – działał w splocie między tym, co się dzieje wokół nas, a scenariuszem.
M.Ż: Pamiętam, jak kręciliśmy scenę na promie. W pewnym momencie wprowadzili karawan z trumną. Wiedziałam, że będzie scena w krematorium, ale nigdy w życiu nie widziałam takiej sytuacji. Przeszły mnie ciarki – tam naprawdę było ciało.
Ł.B.: To akurat wycięliśmy z filmu, ale na planie uzmysłowiliśmy sobie, że na tej wyspie nie ma cmentarza.
Myśmy nie zabierali tego świata – my w nim współistnieliśmy. Obok nas ludzie normalnie żyli. My byliśmy tak małą ekipą, że kompletnie nie zwracano na nas uwagi. Nie przeszkadzaliśmy innym, a oni byli elementem filmowego świata.
Zastanawia mnie, co oznacza tytuł. Myślę, że odnosi się do całej historii Marty. Jej próby pokochania i odzyskania siebie na nowo. Trafnie?
M.Ż.: Tak. Trafnie.
Jak wyglądały kulisy znalezienia tej różowej sukienki, która odegrała tak istotną rolę?
M.Ż.: Szukałam jej bardzo długo. Pokazywałam reżyserowi wiele różnych propozycji. Miał coś w głowie, ale nie potrafił tego sprecyzować. W końcu zobaczyłam kobietę w takiej sukience na obrazie – łączyła w sobie wolność i kicz. Ta mieszanka emocji świetnie współgrała z historią – w końcu Marta dostała tę sukienkę od Mariny. Ranita Sobańska, projektantka, uszyła identyczną sukienkę z satynowego materiału. Nadal mam ją w szafie. Może jeszcze się odważę ją założyć.
Po seansie pomyślałem, że ten film może pomóc, jeśli ktoś czuje się zagubiony. Co myślicie o tym?
Ł.B.: Niech się dzieje.
M.Ż.: Pełna zgoda.
Ł.B.: W tym filmie mamy prosty komunikat – jeżeli ktoś się zgubił, musi cofnąć się po śladach. Nie ma innego wyjścia z labiryntu. Rodzice uczą tego swoje dzieci. Wróć, którędy przyszedłeś. To najbardziej archetypowa nauka.
Ludzie często nie potrafią przyznać, że się zagubili. Żyją w założeniu, że zawsze trzeba iść naprzód. Ale droga może być różna. Można cofnąć się o krok – to nie jest zakazany kierunek. Czasem w niektórych okolicznościach to najlepsze, co można zrobić.

