Nie taki Mroczny Rycerz, czyli słów kilka o filmie Christophera Nolana
Trudno uwierzyć, że widowisko, które zdołało zredefiniować motyw superbohatera wśród krytyków i popcornożerców, obchodzi dziesiąte urodziny! Pod maską playboya i dziedzica fortuny za dnia, a w obładowanej bajerami zbroi nocą, skrywał się straumatyzowany, osierocony chłopiec. O Iron Manie porozmawiamy jednak innym razem, a dzisiaj powróćmy wspomnieniami do Mrocznego Rycerza.
Batman jak wino
Moja osobista relacja z trylogią Christophera Nolana różni się diametralnie od danego filmu. Tak jak już wspominałem, lata mijają, a pierwszą część kocham nieprzerwanie tą samą miłością. Sentyment sprawia, że w jej przypadku nie umiem się zdobyć na rzetelną ocenę. Zamknięcie trylogii Mroczny Rycerz powstaje było jednym z najbardziej intensywnych, jeśli nie najintensywniejszym przeżyciem, jakiego kiedykolwiek doświadczyłem w kinie. Nocny pokaz premierowy. Pełna sala podekscytowanych fanów. Ogromny ekran Imax. „To najfajniejszy film świata” piałem z kumplami aż słońce zaczęło wschodzić i zasnąłem snem sprawiedliwego. Nazajutrz zaczęliśmy przeglądać recenzje. Jeśli jakikolwiek krytyk pokazał, że król jest nagi i sumiennie punktował dlaczego, reagowałem histerią. Złamałbym go i zostawił na dnie studni, tak zaciekłym byłem maniakiem. Z każdym kolejnym seansem mój początkowy, ekstatyczny entuzjazm schodził aż do poziomu, w którym przyznałem z goryczą, że faktycznie filmowi daleko do miana najfajniejszego, nawet w ramach trylogii. Cały czas chętnie wracam do DKR, występ Tom Hardy uważam za odrobinę niedoceniony, bo jego Bane zdołał zaszczuć całe miasto. Z drugiej strony, ten sam Bane w finale stracił na całej swojej prezencji, a wcześniej storpedował nie tylko gothamskie mosty, ale także motywy, które definiowały poprzednią część. W opozycji, Mroczny Rycerz zyskuje w moich oczach po każdym kolejnym obejrzeniu. Dacie wiarę, że kiedy 10 lat temu zakochany w pierwszej części oglądałem kontynuację, seans mnie rozczarował? Uznałem, że to perfekcyjny film dla kogoś, kto nie znosi Batmana i wszystkiego, co się z nim wiąże, ale z jakiegoś powodu chciałby obejrzeć o nim film. Dostałem film, w którym Bruce Wayne nie odgrywał pierwszych skrzypiec, ale raczej akompaniował gitarowym riffom Jokera. Po batmanocentrycznym początku nie tego oczekiwałem i dopiero po zmianie podejścia zdołałem docenić ten film.
Krwisty stek bluźnierstw
Rzeczą, której zaakceptować nie potrafię, jest zmiana stylistyki. Bale świetnie zagrał Batmana, Oldman był niezrównanym Gordonem, ale Chicago w roli Gotham wypadło słabo. Powiem więcej: to mój kandydat do Złotej Maliny. Wind City wywiało ze scenografii Gotham gęsty klimat, który dał mi się we znaki w pierwszej części. Równie dobrze mógłbym przyjąć, że Batman dał sobie spokój z Gotham i przeprowadził się nad Michigan. Gdzie się podział ten cały mrok z pierwszej części? Brakowało mi zadymionych zaułków. Brązowawa paleta kolorów ustąpiła ciemnemu granatowi. Przy całej wizualnej maestrii, w takie Gotham nie wierzę.
Należę do garstki marud, które nie kupiły Maggie Gyllenhaal w roli Rachel i wolały Katie Holmes. We wszystkich recenzjach Mrocznego Rycerza na tej planecie re-casting jest chwalony i często popierany argumentem, że Gyllenhaal jest lepszą aktorką, a Holmes nie była mocną stroną jedynki. Ja to odebrałem zupełnie inaczej. Podmiana aktorki nie pozwoliła mi na zawieszenie niewiary. Musiałem stale sobie przypominać, że to ta sama Rachel, ma z Brucem tę samą relację, tylko nieco zmienił jej się wygląd. W efekcie emocjonalna scena, w której Bruce traci swoją ukochaną, nie zrobiła na mnie odpowiedniego wrażenia. Rachel, z którą był związany Batman, ulotniła się gdzieś pomiędzy filmami. Ta nowa Rachel była dziewczyną Harveya Denta i to on tak przeżył jej śmierć, że aż popadł w obłęd. Dlaczego Batman miałby się przejmować cudzą dziewczyną?
Dent Aaron Eckhart jest zresztą kolejnym elementem tego filmu, do którego nie jestem przekonany. Podobało mi się wykorzystanie jego postaci. Szanowany prokurator i sprzymierzeniec Batmana, za sprawą Jokera traci wszystko i staje się Dwoma Twarzami. Jako taki, w krótkim czasie rujnuje całą reputację Białego Rycerza i ginie w konfrontacji z Batmanem. Ten jednak postanawia ukryć mroczny epilog dawnego przyjaciela przed opinią publiczną i całą winę oszalałego prokuratora bierze na siebie — nie może być już Batmanem, ale dzięki temu chroni Gotham i ratuje symbol największego bohatera miasta w osobie Harveya Denta. To najbardziej heroiczny czyn Batmana, jaki ten pokazał w ramach całej trylogii. Tym bardziej przykro, że Bane złamał całą tę mistyfikację jednym wystąpieniem. Z drugiej strony, kontestacja wyboru Batmana i Gordona miała sens i wpisywała się w charakter filmowego Bane’a. Jak można budować miasto na fałszywych symbolach? Bane zabiera głos w dyskusji o Mrocznym rycerzu. Dzięki niemu, Batman powstaje jako symbol godny tego miasta i godny stania się symbolem.
To wszystko schludnie się ze sobą splata. Czemu zatem zacząłem mówić o Harveyu Dencie od słów, że nie jestem do niego przekonany? Otóż rzeczą, która zepsuła dla mnie całą postać była charakteryzacja. Oszpecona połowa twarzy wyglądała sztucznie. Nie rozumiem, jak rozsmakowany w analogowych rozwiązaniach Nolan mógł zdecydować się na nałożenie na twarz Aarona Eckharta tego kuriozalnego CGI. Ten sam efekt sprawdziłby się w innym filmie, ale do konwencji trylogii i Mrocznym Rycerzu nijak mi nie pasował. Wolałbym zobaczyć subtelniejsze rozwiązanie.
Popcorn dla elit
Główne zastrzeżenia, jakie mam do tego filmu, są zatem natury estetycznej. Na wszystkie można śmiało przymknąć oko, bo to zaledwie okrasa do tego, co w filmie najważniejsze, czyli opowiadanej historii. Obejrzawszy kompletną trylogię, zmniejszenie roli Batmana, które tak mnie kiedyś uwierało, nie tylko akceptuję, ale wręcz pochwalam.
Niektórzy nazywają filmy Christophera Nolana popcornem dla elit. Co gorsza, są wśród nich tacy, którzy traktują ten przydomek na serio. Lubują się w filmach tego reżysera, uznają jego Batmany za najlepsze kino pelerynowe kiedykolwiek stworzone i z rezerwą spoglądają na „kolorowe, wesołe bajeczki osadzone w Kinowym Uniwersum Marvela”. Na początku tego roku portal Collider skończył publikować ranking 50 trykociarskich filmów wszech czasów. Pierwsze miejsce zestawienia zajął The Dark Knight. Dziennikarze serwisu rozpływali się nad tym filmem: „To nie tylko jeden z najlepszych filmów tego podgatunków, to jeden z najlepszych filmów w ogóle”. Ani jeden głos nie wyłamywał się z chóru popleczników umiejscowienia tego filmu na piedestale. Nawet w sekcji komentarzy nie wywiązał się żaden większy spór wobec tej kwestii. Jeśli było słychać takie głosy, to raczej z ust ludzi przekornych z zasady.
Sam bywam przekorny z zasady i sam nie lubię tak jednostronnych sądów i samego konceptu czegoś „najlepszego”. Chętnie posłucham Waszych argumentów, dlaczego ten film wcale nie jest najlepszy w swojej klasie. Nawet jak przyjmiemy na moment, że Mrocznemu Rycerzowi daleko do takiego miana, z tym, że to ważny film, już nie podyskutujemy. Po premierze mówili o nim wszyscy. Ekscytował osoby, które dotąd na kino rozrywkowe patrzyły z pobłażaniem. Tak jak wspominałem w leadzie, zmienił postrzeganie filmów o superbohaterach wśród amatorów Bergmana. Samozwańcze elity, patrzące na wszystkich z góry pod tytułem „kultura wyższa”, złapały za michę z popcornem. Wiadomo, jak się zjada popcorn. Na początku niczym lord, pojedynczo i z wysuniętym palcem. Po chwili wpycha się go do ust niczym wygłodniałe, dzikie zwierzę. Choćby z tego powodu, niezależnie od Twojego prywatnego stosunku do Mrocznego Rycerza, myślę, że mimo wszystko powinieneś go docenić. Jest dla nas, fanów szeroko pojętej popkultury, dziełem, którego nawet jeśli nie lubimy, to z całą pewnością potrzebujemy.
- 1
- 2 (current)
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe