Paradise to przykład genialnego marketingu i najlepszy serial o [SPOILER]
Miałem okazję zrecenzować trzy odcinki serialu Paradise od Hulu, ale ciągle mi mało. To produkcja tak dobra i wyjątkowa pod wieloma względami, że zasłużyła na osobny tekst. Dlaczego? To już spoilery.
18 grudnia 2015 rok.
Święta były już za rogiem, ale to nie one obchodziły mnie najbardziej. W głowie czekałem na coś innego. Moje pokolenie do premiery Przebudzenia Mocy nie miało „swoich” Gwiezdnych Wojen. Ani Oryginalnej Trylogii ani nawet tej prequelowej nie było mi dane doświadczyć na wielkim ekranie mimo religijnego oglądania obu z nich w domu. Na nic nie czekałem równie mocno, co na Przebudzenie Mocy. Zwiastuny znałem na pamięć, przeglądałem rozmaite teorie, dyskusje. Możliwe, że wtedy poznałem część z Was, jeszcze jako czytelnik tego serwisu. I tego niepozornego wieczoru, gdy już postanowiłem odciąć się od szumu związanego z premierą, by uniknąć spoilerów, bo moja wizyta w kinie była zaplanowana na weekend po Świętach, dostałem jednym z nich prosto w twarz. Przeglądałem wtedy forum mojego ulubionego klubu piłkarskiego (nie powiem jakiego) i natrafiłem na post, od którego serce zapadło mi się w klatce piersiowej.

I po co? To była moja pierwsza myśl. Dlaczego tak bardzo ludziom sprawia frajdę psucie doświadczenia pozostałym. Zważcie na to, że to było dziesięć lat temu. Teraz jest jeszcze gorzej. Ludzie w sieci regularnie robią sobie na złość. Powstają nawet kampanie antyspoilerowe, by nie psuć sobie nawzajem przyjemności z seansu lub doświadczenia jakiegoś dzieła. Na X (lepiej znanym jako Twitter) często konieczne jest wyciszanie poszczególnych słów, bo inaczej algorytm podsunie wprost pod nos jakieś spoilerowe zdjęcia lub posty, które popsują zabawę. Całe zamieszanie stojące za Spider-Man: Bez drogi do domu to istna kpina. Kultura „scoopingu” dziennikarskiego stała się na tyle powszechna, że na długo przed premierą praktycznie każdy wiedział o największej niespodziance tamtego filmu, czyli występie Tobey'ego Maguire'a i Andrew Garfielda i żadne wyrzekanie się udziału czy wycieków zdjęciowych nie pomogło. Co gorsza, wiedzieli o tym nawet ludzie spoza Twittera i filmowej bańki. Każdy o tym wiedział. To był przedpremierowy spoiler wbrew woli kogokolwiek.
Chcę przez to powiedzieć, że odczucie jakiegokolwiek zaskoczenia współcześnie, jeśli chodzi o filmy i seriale, jest bardzo trudne do osiągnięcia. Marvel w celu uniknięcia spoilerów manipuluje własnymi zwiastunami i w ten sposób ukrywa ważne detale. To też mi się nie podoba, bo to celowe wprowadzanie widza w błąd. Rozumiem, co za tym stoi, ale trudno mi to pochwalić. Niestety kultura wycieków, doniesień, plotek i „scooperów” doprowadziła do tego, że trudno jest się czymkolwiek zaskoczyć. Nawet jeśli sednem całej produkcji jest jakaś niespodzianka, to istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że i ten sekret się wyda, zanim zdąży wybrzmieć tak, jak powinien.
I tu przechodzę do serialu Paradise od Hulu. Ta produkcja debiutowała w lutym 2025 roku na polskim Disney+. Napisałem nawet recenzję pierwszych trzech odcinków, które oceniłem 8/10. Dlaczego postanowiłem wrócić do tego serialu? Uważam, że jest on przykładem absolutnie genialnego marketingu, który wyeliminował problemy i ustrzegł się od bolączek, o których wspomniałem wyżej. Chcę też Was po prostu zachęcić do dania mu szansy, bo uważam, że jest to jeden z najlepszych seriali o... Nie tak szybko. Uwaga na spoilery!

Paradise warto obejrzeć...
Na początku powiem jedno: Paradise warto obejrzeć. To serial o bardzo konkretnej, świetnie napisanej fabule. To idealny kryminał, który skrywa łamigłówkę i zostawia wskazówki publiczności. Mordercę można znaleźć znacznie wcześniej, niż robi to główny bohater, wystarczy uważnie oglądać. To oczywiście nie jedyny sekret, ale do tego przejdę później. Paradise to przede wszystkim serial. W dobie dziwnie pociętych miniseriali udających filmy, produkcja Hulu przypominała mi znakomitego Detektywa z Matthew McConaugheyem i Woodym Harrelsonem. Bohater grany przez Sterlinga K. Browna to znakomita postać i typowy protagonista, który łączy w sobie spryt, inteligencję, wrażliwość oraz bycie twardzielem typowym dla kina akcji. Świetnie się ogląda tego aktora na ekranie, gdy lawiruje pomiędzy kłamstwami, półprawdami i tajemnicami. Show skradł jednak James Marsden wcielający się w kontrowersyjnego prezydenta Stanów Zjednoczonych. To bardziej populista niż rasowy polityk, gwiazda i celebryta, który lubi być w blasku fleszy, a swojej pracy nie traktuje w pełni na poważnie.
Jeśli lubicie seriale z tajemnicą jako głównym wątkiem, które zmuszą Was do myślenia, a także zostawią z pewnymi refleksjami (obiecuję, że w końcu do nich przejdę), to Paradise jest świetnym wyborem. Całość oceniłbym ostatecznie na 9/10, ale muszę ostrzec – finał pozostawia wiele do życzenia i nie utrzymuje poziomu poprzedników. Mimo tego uważam, że nie psuje genialnej całości.

...bo robi coś wyjątkowego
Po poleceniu Paradise mogę z czystym sumieniem przejść do zwiastunów tego serialu. Hulu opublikowało dwa materiały wideo, które powiedziały jasno: Prezydent USA nie żyje, a główny bohater musi znaleźć odpowiedzialnego za morderstwo. Wokół sprawy unosi się aura tajemnicy, konspiracji. Sam prezydent w zwiastunie mówi, że interesowały go tajemnice i rządowe sekrety, gdy obejmował urząd. Nic jednak nie wskazuje w żadnym z tych zwiastunów, czym Paradise faktycznie jest. Oczywiście – jest też po prostu rasowym thrillerem politycznym i kryminałem z motywem znalezienia zabójcy na pierwszym planie. Nie doszło tu do żadnego manipulowania oczekiwaniami widza ani przekłamania. Serial o tym jest i świetnie się z tej obietnicy wywiązuje. To jednak nie wszystko.
Jeśli nie widzieliście przynajmniej pierwszego odcinka Paradise w całości, a planujecie seans, to radziłbym wrócić do pozostałej części tekstu dopiero po zrobieniu tego. Czytacie na własną odpowiedzialność. To ostatnie ostrzeżenie!
Ranking najlepszych filmów futurystycznych i dystopijnych
UWAGA NA SPOILERY - do 1. odcinka
Paradise to serial postapokaliptyczny. Historia jest osadzona w tytułowym miasteczku, które znajduje się głęboko pod ziemią i zostało zbudowane przed kataklizmem, który zdziesiątkował ludzkość i prawie zniszczył świat. Tak, prezydent USA został zamordowany i było to pierwsze morderstwo, do którego doszło od zamieszkania w Paradise resztek ludzkości, która została pieczołowicie wyselekcjonowana.
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem zakończenie 1. odcinka, gdy okazuje się, że całe miasteczko znajduje się pod kopułą, która produkuje sztuczne słońce, szczęka mi opadła z wrażenia. Kompletnie się tego nie spodziewałem, choć i tego można się domyślić od pierwszych scen. Twórcy sprawnie sieją niepewność i budzą niepokój. Od początku można wyczuć podświadomie, że coś jest nie tak z miasteczkiem, ale nie wiadomo, z której strony te podejrzenia ugryźć. Czy to największy plot twist w historii kina? Nie, zdecydowanie nie. Natomiast biorąc pod uwagę krajobraz branży filmowej i marketingu oraz plagi spoilerów, było to jedne z najprzyjemniejszych doświadczeń i zaskoczeń od dawna. Nikt nie zdradził tego w zwiastunach, nie było żadnych przecieków, plotek ani niczego podobnego. Można było po prostu usiąść i obejrzeć serial.
W tytule napisałem, że Paradise to przykład genialnego marketingu i najlepszy serial o... końcu świata. Jednak nie w ten sposób, który może się wydawać. Sam zamysł tego, że ludzkość przetrwała katastrofę w jakiejś konstrukcji nie jest niczym rewolucyjnym i to nie tym się zachwycam. Wystarczy spojrzeć na Silos lub Fallouta z 2024 roku, gdzie są podobne motywy. Jest jednak coś, co Paradise robi w jednym z odcinków, co mnie zachwyciło i to właśnie ten odcinek uważam za jeden z najlepszych w telewizji, jakie oglądałem. Czysta dziesiątka bez żadnych wątpliwości.

UWAGA NA SPOILERY - odcinki 1-7
Przedostatni, siódmy odcinek Paradise cofa się do wydarzeń z dnia zero. W serialu w każdym odcinku widzimy retrospekcje z czasów sprzed zejścia ludzkości do podziemnego miasteczka. Poznajemy lepiej głównego bohatera czy kulisy jego relacji z prezydentem, którego chronił. Widzimy też, z jakiego powodu powstało Paradise i kto za nie odpowiada. Siódmy odcinek niemal w pełni skupił się na przeszłości i pokazał dokładnie ostatni dzień ludzkości. To był przerażający seans, gdzie od początku do końca miałem dreszcze. To było najlepsze kino katastroficzno-polityczne, jakie widziałem, które poruszyło sercem i umysłem. Naprawdę trudno się to oglądało z powodu wiarygodności tego, co przedstawiono na ekranie. Tempo było niespieszne. Wielkie bum nie nadeszło od razu. Momenty, w których eksperci meteorologiczni wypowiadają się na antenie telewizji o 300-metrowym tsunami, które pustoszy glob, a których to kamerki internetowe stopniowo znikają w miarę pochłaniania świata przez niszczący żywioł, były przerażające i zapadły mi w pamięć. To nie serial katastroficzny. Nie chodziło o pokazanie zniszczenia świata i ukazano jedynie skrawki tego w oszczędny sposób. Czasem lepiej coś zasugerować, niż w pełni pokazać. Kiedy jednak widzimy, jak w reporterkę na dachu wieżowca trafia w mroku nocy ogromna fala, a potem sygnał znika – to uderza i zostaje w świadomości odbiorcy na długo. Takie uczucie byłoby nieosiągalne, gdyby prawdziwa tajemnica stojąca za Paradise była zdradzona przed premierą. Bo chociaż o podziemnym miasteczku dowiadujemy się pod koniec pilotażowego odcinka, to dopiero teraz widzimy, co naprawdę stało za zniszczeniem ludzkości. To perspektywa budząca grozę, bo bardzo realna.

W USA widzimy symbol potęgi i dużego gościa, który uratuje świat, bo w końcu zawsze to robił w amerykańskich filmach. A co jeśli natura zaskoczy? Paradise zostało zbudowane, bo z wyprzedzeniem przewidywano nadejście kataklizmu, ale nikt nie spodziewał się, że pojawi się tak nagle. Poziom wód nieoczekiwanie i błyskawicznie wzrósł, a społeczeństwo nie było gotowe na poznanie prawdy. Nie poznało jej prawie do samego końca, a większość może jej wcale nie poznała, a po prostu utonęła w mrocznej toni bez pożegnania.
To było najbardziej realistyczne ukazanie globalnej katastrofy. Ta nadeszła nagle, bez ostrzeżenia, choć najbogatsi i uprzywilejowani mieli alternatywy i sposoby na uratowanie życia. Nie każdy mógł je zachować. Z niesamowitym napięciem przedstawiono sceny w Białym Domu. Panika, szok, zamieszanie. Mało kto znał prawdę o tym, co faktycznie się działo. Najbardziej uderzyło mnie, gdy bliska współpracowniczka prezydenta nie została wpuszczona na pokład helikoptera, bo po prostu nie znalazła się na specjalnej liście. Nie każdy mógł przeżyć. Nie było miejsca ani czasu na sentymenty. A prości ludzie pokroju zwykłych pracowników Białego Domu nie wiedzieli o tym, co miało się stać i nie dowiedzieliby się, gdyby nie nagła, spontaniczna zmiana decyzji postaci Jamesa Marsdena. Ludzkość byłaby na skraju wyginięcia bez wiedzy o tym. Prezydent miał dodać otuchy, dać nadzieję, pozwolić na nieświadomą śmierć. Może jestem urodzonym pesymistą, ale czuję, że podobnie by to wyglądało w rzeczywistości. W chwili nadciągającej zagłady, której nie da się zatrzymać, panika w niczym by nie pomogła. To, cokolwiek by to było, po prostu by się stało i nie moglibyśmy nic na to poradzić. Nie byłoby fajerwerków, przemów i hollywoodzkiego stylu. Nie byłoby nawet prezydenta wyglądającego jak James Marsden, któremu zebrałoby się na poczucie moralności i szczerość.

Przerażająco wiele sensu ma też motyw z wojną nuklearną. Nie jestem ekspertem ds. polityki czy militariów, ale wydarzenia przedstawione w serialu wydają mi się prawdopodobne. W obliczu kataklizmu, co stałoby na przeszkodzie wielkich mocarstw, by spróbować przejąć władzę nad zasobami? Jeśli którekolwiek z państw się ostanie po katastrofie, to jedynie zyska na pokonaniu pozostałych konkurentów. Wielkie tsunami, meteoryt czy jakikolwiek ostateczny scenariusz dla ludzkości jest niemal równoznaczny z wojną nuklearną. Dwie pieczenie na jednym ogniu niewielkim kosztem, bo co z tego, że rozpęta się nuklearne piekło? Tak czy siak wszyscy prawdopodobnie umrą, a tak jeśli ktoś ocaleje, to będzie mógł spijać śmietankę z popiołów dawnych mocarstw.
Cały odcinek niesamowicie budował napięcie i dusił. Dało się poczuć panikę i uczucie zagubienia. Idealnie pokazano zamieszanie, chaos i dezinformację. Wszystko też zostało nakręcone inaczej niż reszta sezonu. Normalnie widzieliśmy charakterystyczne czarne pasy u góry i dołu ekranu. W tym odcinku w retrospekcji z feralnego dnia się to zmienia. Widzimy cały obraz. Możemy chłonąć koniec świata, co tworzy jeszcze większe poczucie niepokoju i wbrew woli oglądającego wciąga do tego świata.
Serial, który wygrał ze spoilerozą
7. odcinek Paradise pokazuje koniec świata takim, jakim prawdopodobnie by był, chociaż mam nadzieję się o tym nigdy nie przekonać, nawet jeśli ludzkość robi wszystko, by to zmienić na różne sposoby. Nie ma tu żadnych fajerwerków, patetycznych przemów, akcji i wielkiego budżetu, dzięki któremu można pokazać, jak tsunami zalewa świat. Wszystko odbywa się na ziemi, pośród ludzi. Ludzi spanikowanych, zdezorientowanych i szukających pomocy wśród swoich liderów, którzy są zbyt skupieni na ratowaniu własnego tyłka. To fantastyczny seans i jeden z najlepszych odcinków, jakie przyszło mi obejrzeć. Ogląda się go jak niepełnometrażowy film katastroficzno-polityczny i jeśli nie macie zamiaru obejrzeć całego Paradise, to polecałbym obejrzenie tego epizodu, bo zdecydowanie warto. Wrażenia z niego nie byłyby jednak takie same, gdyby prawda o serialu wydała się przed jego premierą. Z tego powodu warto podwójnie docenić Paradise, które uniknęło największej choroby kinowego dziennikarstwa – spoilerozy.
Najlepsze filmy o katastrofach naturalnych - ranking

