Zacznijmy od najważniejszego - opowiadanej historii. Saving Private Ryan nie jest kolejnym generycznym filmem wojennym. Jasne, można się przyczepić, że przecież to kolejny film o jakiejś misji w czasie II Wojny Światowej, jakiej kino, w momencie, kiedy film się ukazywał, było już pełne. Jest to prawda, ale tylko po części, bowiem do tej pory filmy zahaczające o ten schemat zwykle były produkcjami przygodowymi, które traktowały temat, owszem, z należytą powagą, ale też i pewną lekkością. Nawet takie mroczniejsze filmy, jak Where Eagles Dare, czy The Guns of Navarone, choć starały się już wcześniej wprowadzić odpowiedni, mocny klimat, jednak specyfika narracji i podejścia z tamtych lat nie do końca dała odpowiedni efekt. W przypadku filmu Steven Spielberg zaś nie czuć tej przygodowej lekkości. To dramat z krwi i kości, który przez cały czas trwania sprawia, że czujemy się nieswojo. Jedyne dwa filmy wojenne, które mnie trzymały w takim napięciu emocjonalnym, to DunkirkBlack Hawk Down, choć ten drugi ma dość spokojny początek. W Szeregowcu już od pierwszego ujęcia, na którym w pełni patosu powiewa flaga USA, czuć, że mamy do czynienia z czymś poważnym, ciężkim. Nie jest mi łatwo wyjaśnić, czemu tak jest, ale nawet te proste ujęcia, połączone z niesamowitą muzyką coś we mnie budzą. I choć, jak wspominałem, pełne są patosu, to jest to jednak patos należny temu, do czego się odnoszą. Pamiętajmy wszak ogrom i impakt tego, co wydarzyło się 6 czerwca 1944 na francuskich plażach. Wraz z biegiem seansu, historia coraz bardziej oddala się od prawdziwych wydarzeń, wciąż zachowując jednak ogromny ładunek autentyczności. Wszak udokumentowane są przypadki, kiedy to ostatni męscy potomkowie rodzin zostali odwoływani z frontu, a to, że jeden z nich został sztucznie stworzony na potrzeby filmu? Nic w tym złego, zwłaszcza jeśli zostaje tak wyśmienicie zastosowany jako narzędzie narracyjne. I tutaj skończmy opowiadanie fabuły filmu, by omówić inny ważny jego aspekt. Niesamowite i pozostające w pamięci sceny. Pierwszą, że tak to ujmę, z brzegu, jest właśnie owo lądowanie na plaży Omaha, jednej z 5. jakie były wówczas szturmowane. Rozmach tej sceny po prostu wbija w fotel nawet dziś, po 20 latach. Począwszy od niesamowitej pracy operatora kamery i dźwiękowca, przez sam scenariusz, a na zmontowaniu tego do kupy skończywszy. Od przemowy kpt. Millera (fenomenalny Tom Hanks) na barce desantowej, poprzez żołnierzy tonących pod ciężarem własnego sprzętu, czołganie się w piasku pod ciężkim ogniem strony niemieckiej po atak miotaczami ognia na bunkry. Dla mnie osobiście nie ma takiego drugiego momentu w historii kina wojennego. I choć jest to scena bez precedensu, to jednak bynajmniej nie jedyna taka w tym filmie, może nawet najbardziej zapadająca w pamięć. To prawda, ze pozostałe momenty nie są w stanie dorównać jej skalą epickości, ale ładunkiem emocjonalnym i uderzeniem w widza już tak. Są wśród nich takie, których realizm jest, delikatnie mówiąc, wątpliwy, jak choćby szer. Jackson zabijający wrażego snajpera pociskiem przebijającym jego celownik. Są też mniej i bardziej wstrząsające, jak kompletnie niepotrzebna śmierć Caparzo (Vin Diesel). Jeśli miałbym wymieć tę scenę, która wstrząsnęła mną najbardziej, byłby to pojedynek wręcz między Mellishem a bezimiennym Niemcem, obserwowany przez skostniałego ze strachu Uphama. To przenosi nas do następnego aspektu świadczącego o jakości tego filmu. Mianowicie niesamowitych i wyrazistych postaci. Tytułowy szer. Ryan (Matt Damon), mimo że jest bohaterem bardzo istotnym, osią fabularną całego widowiska, wcale nie jest jego najjaśniejszą gwiazdą, nie ma najbardziej dramatycznej lub skomplikowanej historii. Każdy, dosłownie każdy z oddziału Millera, z nim samym na czele, wnosi coś od siebie, reprezentuje inne podejście do wojny, mentalność czy nawet status społeczny. Każdy też budzi u widza inne uczucia. Jednych, jak Millera, będziemy od początku darzyć sympatią, szacunkiem, Upham wzbudzi połączenie obrzydzenia i współczucia, Jackson może wzbudzać uśmiech politowania swoją krnąbrnością, Ryan zaś irytować nie dla każdego zrozumiałym poczuciem obowiązku i lojalności. Widz bez problemu znajdzie swojego faworyta, jak i antypatię. I nie dla każdego będzie ona taka sama. Kolejna sprawa, i gigantyczny atut, to dokładność i pieczołowitość historyczna. Na temat wierności tego filmu detalom można by napisać nie tyle nawet osobny artykuł, co i rozprawę naukową. Zgadzam się ze twierdzeniem, że nie jest problemem dobrze oddać detale nie tylko przebiegu II Wojny, ale też wyposażenia, umundurowania czy nawet oznaczeń żołnierzy, bowiem jest to jedna z najlepiej udokumentowanych wojen w historii, zaś sama Operacja Overlord to już wisienka na torcie, jeśli chodzi o ilość dostępnych materiałów źródłowych. Jednak to że się da, to tylko jedna strona zagadnienia. Druga to taka, że mało komu chce się przykładać uwagę do aż tak drobnych detali, jak materiał, z którego uszyto mundur, odznaczenia na nim czy choćby odpowiednio wyszyte godło jednostki. Praca, jaką wykonali kostiumografowie i scenografowie, jest po prostu gigantyczna i należą im się owacje na stojąco. Zresztą, o czymś chyba świadczy fakt, że obie te grupy specjalistów były jednymi z najliczniejszych w całej ekipie produkcyjnej. Trzeba jeszcze odwołać się do ludzi, którzy, podobnie jak ci od kostiumów i scenografii, często gęsto nie dostają należnego im poklasku, gdy rozmawia się o filmach. Chodzi tu o operatorów kamer, dźwiękowców i montażystów. Jasne, to reżyser ma wizję, aktorzy ją grają, ale ktoś to musi nagrać a potem odpowiednio jeszcze dopieścić. A ludzie, którzy robili to przy Szeregowcu, dopieścili tę produkcję wyjątkowo starannie, serwując nam obraz i dźwięk najwyższej jakości. Tutaj kolory, dźwięki, kadr, wszystko gra na równi z tym, co w owym kadrze widzimy. A to co widzimy jest rewolucyjne. I to dosłownie, gdyż obraz Spielberga wyznaczył nowe standardy nie tylko w kinie wojennym, ale w kręceniu scen akcji jako takich. Kręcone z ręki, w stylu "dokumentalnym", sprawiające wrażenie, że operator jest na polu bitwy wraz z żołnierzami. Tego do tej pory po prostu nie było! I do tego ta brutalność która niczym, kompletnie niczym się nie krępuje. Ciała poszarpane kulami i wybuchami, krew, pot i łzy co prawda były od zawsze, ale przez pracę kamery, koloryzację taśmy czy przesadną ekspozycję nigdy nie wydawały się one realne. Aż do tej pory. Prawda jest taka, że Saving Private Ryan nie dość, że próbuje każdy z powyższych elementów doprowadzić do perfekcji, to jeszcze niezwykle sprawnie je łączy. I choć przez te dwie dekady od jego premiery powstało wiele filmów, które z ręką na sercu można nazwać produkcjami wybitnymi, to jednak każdej z nich brakuje tej magii. I choć to pewnie tylko moje zdanie, które część z Was podziela, część nie, jednak nic jeszcze nie wyleczyło we mnie swoistego kaca, pozostawionego przez ten obraz.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj