Wyrzuć krainę hejtu z głowy, czyli jak (nie) zmieniają się Oscary
Oscary czekają zmiany, które są krokiem w dobrym kierunku. Większym problemem jest to, dlaczego się ich boicie? I z kogo naprawdę się w tym przypadku śmiejecie? Czas rozebrać nowe standardy Akademii na czynniki pierwsze.
Proszę państwa, 9 września 2020 roku skończyła się na świecie sztuka. Od środy na tego typu wnioski możemy natrafić pod niemal każdym wpisem informującym, że Amerykańska Akademia Sztuki i Wiedzy Filmowej wprowadziła nowe zasady przyznawania najważniejszych nagród w branży kinowej. Innymi słowy: Oscary nigdy już nie będą takie same. Nikczemni akademicy, jak mają to w swoim zwyczaju, postanowili raz jeszcze zarżnąć istotę artyzmu i złożyć go na ołtarzu walki o tak znienawidzoną przez wiele osób poprawność polityczną. Grupka oderwanych od rzeczywistości pariasów zdecydowała więc o tym, że już od 2024 roku będziemy bombardowani produkcjami, w których przez ekran zaczną przetaczać się geje, lesbijki, czarnoskórzy, Latynosi, niepełnosprawni, niedosłyszący i, co najgorsze, kobiety, w dodatku w większym niż dotychczas natężeniu. Nawet jeśli nie chcesz, to i tak będziesz musiał ich oglądać. To naturalnie koniec cywilizacji, jaką znamy. Łączę się z Wami w okrutnym bólu egzystencjalnym, który spowodowało w Was obrzydliwe posunięcie Akademii. Podejrzewam, że chcecie w jakiś sposób zaprotestować, wyprowadzić się gdzieś w stronę sadzącego na Marsie ziemniaki Matta Damona, skoro już musimy stawić czoło problemowi o globalnej mocy sprawczej. Zanim jednak zakupicie bilet na międzyplanetarną rakietę, zanim obwieścicie twórczy Armageddon, dobrze byłoby, abyście zdali sobie sprawę, że właśnie wywołujecie burzę w szklance wody.
Stali Czytelnicy tej strony zapewne doskonale mnie znają, innym wypadałoby się przedstawić. Nazywam się Piotr Piskozub i od blisko 5 lat toczę na łamach naszego portalu nieustanny bój z krainą hejtu, która od czasu do czasu panoszy się w Waszych głowach. Ścieram się z właściwie każdym przejawem dyskryminacji czy uprzedzeń, kolekcjonując w swojej skrzynce odbiorczej idące już w dziesiątki pogróżki w typie: "Kur... je... psie pier... kur... zdechnij. Tak samo jak twoja matka psie. Oby twoje dzieci były niepełnosprawne kur...". Autor tej wiadomości nie przypuszczał chyba, że gdyby moje dzieci faktycznie były niepełnosprawne, mogłyby stać się potencjalnym obiektem zainteresowania wielkich studiów filmowych, próbujących wypełnić najnowsze wymogi Akademii. Teoretycznie to jakiś pozytyw w czasach "chorych", w których kolor skóry czy pochodzenie etniczne biorą górę nad talentem, a ekranowa historia osadzona w średniowieczu będzie musiała na siłę eksponować postać czarnego niewolnika, hermafrodyty tudzież głuchego - jak wszyscy wiemy, ten ostatni mógłby nie usłyszeć donośnie wołającego o wolność Williama Wallace'a czy dźwięków wydobywających się z rogów Rohirrimów. Zakładając jednak, że ów pozbawiony słuchu człowiek nie miałby problemów ze zmysłem wzroku, najprawdopodobniej znacznie lepiej od większości z Was poradziłby sobie z czymś, co dla oceny ostatnich decyzji Akademii ma znaczenie fundamentalne. A idzie tu o tak elementarną kwestię jak czytanie, co więcej - o tyle trudną, bo wymagającą zrozumienia.
Nowe standardy oscarowe - rewolucja czy zabieg symboliczny?
Wbrew pozorom nie będziemy prowadzić dziś jeszcze jednej batalii z trawiącymi Wasze umysły uprzedzeniami, które po ogłoszeniach akademików przelaliście na klawiaturę, z miejsca szukając winnego i obwieszczając "schyłek cywilizacji". Zasady gry są inne: otwórzcie na chwilę umysł i zacznijcie czytać nowe standardy oscarowe bez żadnych wstępnych założeń, że z natury rzeczy to zamach na Waszą wolność. Prawdopodobnie zostaniecie olśnieni, że na artystycznym horyzoncie wcale nie rysuje się kinowe "Gejonado" wzmocnione korowodem czarnoskórych, a oscarowa metamorfoza nie jest taka znowu straszna i rewolucyjna, jak ją malują. Zacznijmy od tego, że zmiany na dobre wejdą w życie dopiero za 4 lata, dając rozmaitym studiom filmowym czas na wdrożenie nowych zasad i reorganizację własnej struktury przedsiębiorstwa. Nie mówimy tu jednak o żadnych odgórnych nakazach i zakazach podstępnie uderzających w sens wolnego rynku, a o zachęcaniu przez Akademię do liczniejszego niż do tej pory zatrudniania przedstawicieli rozmaitych mniejszości w szeregach filmowych gigantów; to nadal sugestia, nie zaś polecenie, które trzeba spełnić. Co więcej, z pełną mocą należy podkreślić, że właśnie sformułowane wytyczne dotyczą wyłącznie kategorii "Najlepszy film"; możecie więc być spokojni - na planach zdjęciowych nad Wisłą i Odrą nie zaroi się za chwilę od czarnoskórych i osób homoseksualnych, a animacje i obrazy nieanglojęzyczne nie będą musiały spełnić odgórnych kryteriów, by załapać się do gry o najważniejszą statuetkę. Fani szykującego się na podbój Hollywood Patryka Vegi też mogą więc odetchnąć z ulgą, choć z drugiej strony zauważmy, że akurat w ekranowych opowieściach twórcy Botoksu, przynajmniej w ostatnich latach, reprezentacja postaci kobiecych ma się wyśmienicie.
Kluczowy dla odpowiedzi na pytanie o to, czy Oscary faktycznie się zmieniają, jest fakt, że starająca się o nagrodę dla najlepszego filmu produkcja będzie musiała spełnić jedynie 2 z 4 nowych wymogów. Przypomnijmy, że Akademia podzieliła je na podgrupy odnoszące się do reprezentacji na ekranie, ekip i zespołów twórczych, obecności w branży i komunikacji z widownią - pełną listę zasad odnajdziecie w tym miejscu. W każdej z podgrup natrafiamy z kolei na pomniejsze standardy. Innymi słowy: aby dany obraz wpisał się w wytyczne akademików, musi przejść pozytywną weryfikacją na polu 2 z 10 kryteriów w przynajmniej 2 podgrupach. Takie podejście zupełnie zmienia naszą perspektywę na wydawałoby się "rewolucyjne" zapędy Akademii. W trymiga możemy sobie bowiem uświadomić, że od 2024 roku o Oscara może powalczyć film, w którym, dajmy na to, za scenografię i charakteryzację odpowiadają kobiety, a studio wprowadziło program płatnych staży, na który załapało się 30% przedstawicieli którejś z mniejszości rasowych. Konfiguracji jest znacznie więcej: homoseksualista zarządzający działem reklamy w danej firmie producenckiej, cykl szkoleń i rozwijania umiejętności dla latynoskich adeptów sztuki filmowej, 6 czarnoskórych czy Amerykanów azjatyckiego pochodzenia na niższym szczeblu ekipy, kobieta na stanowisku reżyserki, wątek opowieści dotyczący reprezentantki płci żeńskiej, rdzenny Amerykanin jako najważniejszy bohater drugiego planu, ekranizacja biografii człowieka cierpiącego na niedowład mięśni, każda produkcja z dumnie odwołującym się do swojego hawajskiego pochodzenia Jasonem Momoą - jeśli tylko choć jeden z powyższych warunków zostanie spełniony, dane studio będzie już w połowie drogi do starań o Oscara za najlepszy film. Biorąc pod uwagę ten fakt, względnie szybko zdamy sobie sprawę, że decyzje Akademii nie są tyle przełomem dla branży kinowej, co kosmetycznym zabiegiem, w ogromnej większości przypadków utrwalającym obecny stan rzeczy.
Walka o sztukę, walka o człowieka
Nie wszyscy z komentujących oscarową metamorfozę mają świadomość, że bardzo podobne zasady od 4 już lat obowiązują w kontekście przyznawania nagród BAFTA. Nie zauważyłem, by w tej sprawie podnoszono dziś nadal larum, odżegnując Brytyjską Akademią Sztuk Filmowych i Telewizyjnych od czci i wiary - ta zmiana nie miała co prawda tak potężnej skali oddziaływania na nasze umysły, ale i tak przeszliśmy nad nią do porządku dziennego. Stało się tak głównie z powodu tego, że wcześniejsze zabiegi Brytyjczyków i obecne Amerykanów w pierwszej kolejności przeobrażają to, czego na ekranie nie widać. Chodzi tu o kulisy pracy ekipy filmowej czy funkcjonowanie danego studia, fundowanie programów stypendialnych tudzież rozwijanie swoistych akademii umiejętności. Nie trzeba detektywistycznej smykałki, by dojść do wniosku, że właśnie do tych sfer przede wszystkim pije Amerykańska Akademia Sztuki i Wiedzy Filmowej, przedstawiając nowe standardy oscarowe.
Analityk kinowy Stephen Follows zaprezentował swego czasu interesujące badania na temat liczebności ekip filmowych hollywoodzkich produkcji. Wynika z nich, że od 2000 do 2018 roku nad każdym amerykańskim obrazem pracowało średnio 276 osób, przy czym liczba ta znacznie zwiększa się w zależności od potrzeby stworzenia działu efektów specjalnych (w samym tym segmencie jeszcze na początku XXI wieku pracowało ok. 20 osób - obecnie już ok. 70-80). Bezdyskusyjnym liderem na tym polu jest Marvel Studios, zatrudniające w ostatnich latach przy kolejnych odsłonach MCU średnio ponad 3 tys. osób (w przypadku Wojny bez granic i Końca gry było to aż 4,5 tys. ludzi). Patrząc tylko z punktu widzenia statystyki, staje się wysoce nieprawdopodobne, aby w tak potężnych armadach produkcyjnych nie znaleźli się fachowcy w ten czy inny sposób spełniający wymogi Akademii, tym bardziej, że ta rozmyła swoje własne przepisy, stawiając na rzekomo silniejszą ekspozycję płci żeńskiej w ekipach filmowych. Dochodzi do tego fakt, że nawet w dziełach Martina Scorsese czy Quentina Tarantino poświęconych męskim bohaterom, na planie stałymi współpracowniczkami reżyserów są właśnie kobiety - łatwo zweryfikujecie to w bazie IMDb.
Decyzja Akademii - krok w dobrym kierunku?
Jeśli spojrzymy na cały problem z powyższej perspektywy, dojdzie do nas, że dla zwykłego widza w najbliższych latach w kinie zmieni się niewiele, jeśli coś w ogóle. Porzućcie wszelką nadzieję, że w hollywoodzkich produkcjach lada moment zaczną królować siedzące na wózkach osoby transseksualne, a kolejne odsłony MCU będą serwowały nam starcie czarnoskórych herosów z porażeniem mózgowym stających do boju z przebiegłą latynoską lesbijką, która nie wiedzieć czemu urodziła się na drugim końcu galaktyki. Wprowadzone przez Akademię zmiany to krok w bardzo dobrym kierunku; gdzieś na najgłębszym poziomie mają one bowiem na celu wszczepić w kinowy krwiobieg osoby z rozmaitych powodów marginalizowane, wykluczone czy niedostatecznie reprezentowane w sztuce filmowej roku 2020 i późniejszych lat. To kapitalna okazja do wyłowienia nowych talentów i sprawienia, by unoszący się nad nami artystyczny duch był zgodny z duchem czasu. Podejrzewam, że część z Was jest odporna na wszelkie argumenty i w dalszym ciągu zbulwersowana wkładaniem Wam do dłoni sztandaru "politycznej poprawności" na siłę. Sęk w tym, że w tej sytuacji nie macie żadnego prawa, by czuć się ofiarą podstępnych knowań odbywających ponad Waszymi głowami - z grubsza nie o Was tu przecież idzie, a o ludzi, którzy tkają swoją codzienność zaraz obok. Wasze życie nie zmieni się w żaden sposób; co więcej, stawiam dolary przeciwko orzechom, że będziecie mieć olbrzymi problem z tym, by dostrzec konsekwencje standardów wprowadzonych przez Akademię. One tylko mogą, lecz wcale nie muszą być pokazane na ekranie i w znacznej części przypadków zostaną wdrożone za niedostępnymi dla naszych oczu kulisami produkcji. Jeśli natomiast Waszym problemem jest to, że spełniający wszystkie wymogi studia, czarnoskóry czy homoseksualny pracownik otrzyma pieniądze, które rzekomo należą się białemu, heteroseksualnemu mężczyźnie, to pora w końcu się obudzić i spojrzeć na kalendarz, ewentualnie zastanowić się, czy wciąż chodzi Wam o sztukę czy jednak o trawiącą umysł nienawiść.
Nikt nie zabiera Wam ulubionych filmów
Komentatorzy ogłoszonych przez Akademię standardów z całego świata nie mają wątpliwości, że przemysł kinowy potrzebuje szeroko pojętej zmiany w kwestii nadreprezentacji właśnie białych, heteroseksualnych mężczyzn w strukturach studiów filmowych, obsad czy samych ekip. Choć takie stwierdzenie jawi się jak wyjęte żywcem z elementarza Brie Larson, w rzeczywistości przez lata urosło ono do rangi problemu, przetrącającego twórczą perspektywę, którą Hollywood chce dzielić się z innymi rejonami globu. To dlatego Akademia, doskonale zdając sobie sprawę z konsekwencji akcji #OscarsSoWhite, wśród nowych członków stawia w pierwszej kolejności na kobiety i przedstawicieli mniejszości, baczniej niż dotychczas zwracając także uwagę na konfigurację oscarowych nominacji. W żaden sposób nie zmienia to jednak faktu, że przez tego typu zabiegi wcale nie morduje ona istoty procesu twórczego. Od środy obrońcy artyzmu maści wszelakiej okopali się na swoich pozycjach, rozdzierając swoje szaty i wymachując wirtualnymi szabelkami, chcąc w ten sposób rzekomo bronić wartości wpisanych w sztukę. Cały proces przypomina poniekąd odebranie dziecku ulubionych zabawek; i tak łotrzyki-akademicy właśnie zajumali nam Irlandczyka, trylogię Władcy Pierścieni, Jojo Rabbit, 1917 i wiele innych filmów, które bez lektury oscarowych standardów wydają się teraz przepadać bezpowrotnie w nicości. Nic to, że w pierwszym przypadku na pokładzie zameldował się odpowiadający za zdjęcia Meksykanin Rodrigo Prieto, w drugim współscenarzystkami były Fran Walsh i Philippa Boyens, w trzecim bawił i smucił nas posiadający maoryskie korzenie Taika Waititi, a w ostatnim scenariusz współtworzyła Krysty Wilson-Cairns, której jako producentka pomagała Pippa Harris. Jeśli wierzyć doniesieniom amerykańskich portali, w ciągu minionych 20 lat wszystkie obrazy nominowane do Oscara w kategorii najlepszego filmu prawdopodobnie spełniały aktualne kryteria, natomiast z ostatnich 15 zdobywców najważniejszej statuetki aż 11 wpisało się w same tylko standardy związane z reprezentacją na ekranie i ekipą filmową. Czego więc tak naprawdę się boicie? Z czego się śmiejecie?
Nie zrozumcie mnie źle: to nie tak, że zaślepiony otwarciem na głos mniejszości, z klapkami poprawności politycznej na oczach, będę teraz wygłaszał peany na cześć nowych zasad oscarowych. Pewne kwestie po ich ogłoszeniu wciąż budzą moje wątpliwości, jak choćby to, czy nie promują one przypadkiem największych studiów filmowych, które mają o niebo większe środki do realizacji wytycznych akademików niż twórcy niskobudżetowych produkcji niezależnych. Nieprzypadkowo jednak Amerykańska Akademia Sztuki i Wiedzy Filmowej dała i sobie, i nam 4-letni okres przejściowy, aby dopracować szczegóły i, kolokwialnie rzecz ujmując, zobaczyć, jak "wyjdzie to w praniu". Decydenci instytucji w wywiadzie dla Los Angeles Times nawet nie starają się ukrywać, że mają świadomość globalnej dyskusji, jaką wywołują ich działania - ta ma być wartością samą w sobie. Trudno mi jednak zrozumieć, dlaczego na obecnym etapie debaty gros ludzi ucina całą dyskusję, zachowując się jak Gandalf stający naprzeciw Balroga. Nie mogę dać także zgody na to, by ktokolwiek uzurpował sobie prawo do szufladkowania sztuki jako domeny jednej rasy, płci czy orientacji seksualnej. Najpiękniejsze w spoczywającej w nas kreatywności jest bowiem to, że można się nią z kimś podzielić. Zobaczyć inny świat. Czasami go widzę, lecz wciąż nie wiem, czy nie był tylko moim wyobrażeniem...